— Tym razem zabawimy się na całego — powiedział, kiedy szczury wróciły. — Poproszę o maksimum pisków, strojenia min do ludzi i pozostawiania odchodów, dobrze?
— Uważamy, że pozostawianie odchodów nie jest… — zaczął Niebezpieczny Groszek, ale Śliczna odchrząknęła, więc rzekł tylko: — No cóż, jeśli to ma być ostatni raz…
— Ja sikałem na wszystko od chwili, kiedy wyszedłem z gniazda — stwierdził Szynkawieprz. — A teraz mi mówią, że to nie w porządku. Jeżeli to właśnie oznacza myślenie, jestem zadowolony, że mnie ono nie dotknęło.
— Zadziwmy ich — powiedział Maurycy. — Szczury! Jeśli ci ludzie myślą, że widzieli jakieś szczury w mieście, to teraz się naprawdę zdziwią. Będą o nas opowiadać legendy.
Rozdział 2
Pan Królik ma wielu przyjaciół.
Ale największym przyjacielem pana Królika jest jedzenie.
A więc mieli plan.
I to bardzo dobry plan. Nawet szczury, nawet Śliczna przyznała, że musi im się udać.
Wszyscy wiedzą, że zdarzają się plagi szczurów. Krążyły opowieści o zaklinaczach szczurów, którzy zarabiali na życie w ten sposób, że jeździli od miasta do miasta i pomagali pozbyć się gryzoni. Oczywiście istniały też inne plagi — na przykład trafiała się plaga akordeonistów, cegieł związanych sznurkiem czy ryb — ale o pladze szczurów słyszał każdy.
I o to właśnie chodziło. Do plagi nie potrzeba wielu szczurów, oczywiście jeśli się znają na robocie. Jeden szczur wyskakujący to tu, to tam, piszczący głośno, biorący kąpiel w świeżej śmietanie i sikający do mąki, może okazać się plagą sam w sobie.
Niesamowite, jak po kilku dniach ludzie cieszyli się na widok głupkowato wyglądającego chłopca z magicznym fletem. A wręcz z zachwytem przyglądali się wyłażącym ze wszystkich dziur szczurom, wychodzącym za nim z miasta. W takim stanie ducha ani przez chwilę się nie zastanawiali, że szczurów nie było wcale tak wiele.
Ale dopiero by się zdziwili naprawdę, gdyby kiedyś się dowiedzieli, że zaklinacz wraz ze szczurami i kotem wspólnie przeliczają pieniądze w krzakach za miastem.
Lśniący Zdrój budził się właśnie, kiedy wkraczał do niego Maurycy wraz z chłopcem. Nikt ich nie niepokoił, chociaż Maurycy budził zainteresowanie. To go nie martwiło. Wiedział, że jest interesujący. Koty zawsze czują się władcami świata, a na świecie jest pełno głupkowato wyglądających chłopców i nikomu nie jest spieszno, by zobaczyć jeszcze jednego.
Przybyli w dzień targowy, ale straganów stało niedużo i sprzedawano na nich, no cóż, po prostu śmieci. Stare spodnie, stare garnki, używane buty… takie rzeczy ludzie sprzedają, kiedy brakuje im pieniędzy.
Maurycy widział mnóstwo targowisk podczas swych podróży i wiedział, jak wyglądają.
— Powinna być gruba kobieta sprzedająca kurczaki — twierdził. — Ludzie sprzedający słodycze dla dzieci i wstążki. Akrobaci i klauni. Nawet żonglerzy, jeśli będziemy mieli szczęście.
— Niczego takiego nie ma. Jak widać, niewiele nawet jest do kupienia — powiedział chłopiec. — Mówiłeś, że to bogate miasto, Maurycy.
— No cóż, z daleka wyglądało na zasobne — odparł kot. — W dolinie widać było żyzne pola, na rzece pełno łodzi… można by pomyśleć, że ulice będą wybrukowane zlotem.
Chłopiec zadarł głowę.
— Zabawne — stwierdził.
— Co?
— Ludzie wyglądają biednie — odparł. — Ale budynki wyglądają bogato.
Maurycy nie był ekspertem od architektury, lecz widział, że drewniane budynki są ozdobione rzeźbami i pomalowane. Zauważył coś jeszcze. Niestaranny napis przybity na pobliskiej ścianie.
Napis głosił:
Chłopiec także przyglądał się wywieszce.
— Tutaj naprawdę chcą się pozbyć swoich szczurów — zauważył pogodnie Maurycy.
— Nikt dotąd nie proponował pół dolara za jeden ogon — rzekł chłopiec.
— Mówiłem, że tym razem to będzie naprawdę coś — ucieszył się Maurycy. — Przed końcem tygodnia będziemy siedzieć na stosie złota.
— Co to jest magistrat? — zapytał chłopiec. — Czy ma coś wspólnego z magią? I dlaczego wszyscy na ciebie patrzą?
— Jestem dość przystojnym kotem — odparł Maurycy. Ale nawet jemu zainteresowanie, które budził, wydawało się nieco dziwne. Ludzie trącali się łokciami, patrząc na niego znacząco. — Czyżby nigdy nie widzieli kota? — mruknął, patrząc na potężny budynek po drugiej stronie ulicy. Budowla była duża, na planie kwadratu, otoczona ludźmi, a wielki napis głosił: Magistrat. — Magistrat jest po prostu miejscowym słowem na… urząd miasta.
— Znasz bardzo wiele słów, Maurycy — powiedział z podziwem chłopiec.
— Sam siebie czasami zadziwiam — odrzekł Maurycy.
Przed otwartymi na oścież drzwiami stała kolejka. Inni ludzie, którzy najwyraźniej mieli już za sobą to, na co pozostali jeszcze czekali, pojawiali się w innych drzwiach pojedynczo lub parami. Wynosili bochenki chleba.
— Czy my także powinniśmy stanąć w kolejce? — zapytał chłopiec.
— Nie sądzę — odparł ostrożnie Maurycy.
— Dlaczego nie?
— Widzisz tych mężczyzn w drzwiach? To strażnicy. Mają duże gumowe pałki. I każdy, kto przechodzi, pokazuje im jakiś papier. Nie podoba mi się, jak to wygląda — powiedział Maurycy. — A wygląda mi to na rząd.
— Nie zrobiliśmy nic złego — tłumaczył chłopak. — W każdym razie nie tutaj.
— Z rządem nigdy nic nie wiadomo. Po prostu usiądź. A ja się rozejrzę.
Ludzie gapili się na Maurycego, który wmaszerował do budynku, lecz to normalne, że w mieście oblężonym przez szczury koty są w poważaniu. Jakiś człowiek próbował go podnieść, ale zrezygnował, kiedy Maurycy pokazał pazury.
Kolejka skręcała do dużej sali, gdzie przechodziła przed blatem opartym na kozłach. Tutaj każdy wyciągał kawałek papieru, by pokazać go dwóm siedzącym za wielką tacą z chlebem kobietom, i wtedy dostawał swój przydział. Potem kolejka przesuwała się do mężczyzny nad kadzią z kiełbaskami, której dawano odpowiednio mniej niż chleba.
Przyglądał się temu burmistrz, od czasu do czasu rzucając jakąś uwagę do osób wydających jedzenie. Maurycy rozpoznał go od razu po wielkim złotym łańcuchu na piersi. Od czasu gdy zaczął współpracować ze szczurami, widział wielu burmistrzów. Ten jednak się wyróżniał. Miał zmartwioną twarz i sporą łysinę, którą starał się przykryć trzema pasmami włosów. Był niższy i znacznie chudszy niż burmistrze, jakich Maurycy widział wcześniej. Nie wyglądał na człowieka, którego życie rozpieszczało.
A więc nie ma tu wiele jedzenia, pomyślał Maurycy. Muszą je wydzielać w racjach. Najwyraźniej bardzo potrzebują zaklinacza szczurów. Co za szczęście, że przybyliśmy na czas…
Wyszedł na dwór, przyspieszając kroku, ponieważ usłyszał melodię graną na flecie. Tak jak się obawiał, to grał jego dzieciak. Położył przed sobą czapkę i nawet leżało już w niej kilka monet. Kolejka zakręciła, by więcej ludzi mogło słuchać, a kilkoro dzieci nawet tańczyło.
Maurycy był ekspertem jedynie od kociej muzyki, która polega na staniu na kilka centymetrów od drugiego kota i darciu się wniebogłosy. Ludzka muzyka zawsze wydawała mu się jakaś cienka, rozwodniona. Ale kiedy ten dzieciak grał, ludzie zawsze przytupywali. I uśmiechali się.