– Cicho! – syknął Pawło.
– A kto nas tu usłyszy? – Święty wzruszył ramionami. – Masz jeszcze rewolwer… Niedługo będzie pierwsza wojna światowa, to ci się przyda.
– Może wreszcie odzyskamy niepodległość – westchnął ojciec Kubusia. – I będzie można pędzić legalnie bimberek, bo ten carski monopol alkoholowy na pewno naród rozniesie.
Mikołaj nic nie odpowiedział, ale uśmiechnął się smutno.
– A dla ciebie, chłopaczku – podał Kubusiowi tekturowe pudło, – zabawka edukacyjna. Zestaw „Mały Bimbrownik”.
– Dziękuję – ucieszył się chłopiec. – Zawsze marzyłem o takiej zabawce.
– I jeszcze motek linki hamulcowej do wnyków. Lepsza będzie niż te druty kradzione z linii telegraficznej…
Chłopiec zaczerwienił się lekko. Pawło schował dynamit i rewolwer do szafy. Zrobił to w ostatniej chwili bo ktoś załomotał do drzwi i do środka chałupy tarabanił się młody sąsiad – kozak Semen.
– O Święty Mikołaj? – zdziwił się. – Zdrastwujtie, podarki jest?
Strząsnął z papachy warstwę śniegu. Zastukał piętami by otrzepać walonki. Z kieszeni sterczała mu napoczęta flaszka rosyjskiej wódki.
– Paszoł durak, do ciebie przyjdę zgodnie z waszym prawosławnym kalendarzem, za dwa tygodnie – burknął przybysz. – swoją drogą, to moglibyście to wreszcie ujednolicić, bo kota można dostać, a i robota nie raz w roku, tylko na dwie partie muszę prezenty dzielić…
– Tak toczno – zasępił się młodzieniec.
– Mikołaju, a kiedy znowu przyjdziesz? – zapytał Kubuś, pakując prezent z powrotem do pudełka.
– Oj nieprędko… Gdzieś za czterdzieści lat – wyjaśnił.
– A czemu to tak?
– Jak zaczynałem tę robotę, to było łatwo, raptem kilkaset tysięcy ludzi obdarować. A teraz ochrzczonych liczy się już dziesiątkami milionów… Nie rozerwę się przecież. Ano miło było z wami pogawędzić, ale pora na mnie.
Dopił mętnego bimbru z musztardówki, zagryzł pasztetem z Burka sąsiadów i wyszedł przed chatę, gdzie wgramolił się na sanki i strzepnąwszy lejcami pomknął w ciemność.
– Każdy święty chodzi uśmiechnięty – zanucił, strzelając fantazyjnie z bata.
– Fajny gość z tego Mikołaja – mruknął ojciec. – I wypić z nim można i pogadać… I poczucie humoru ma. A i podarki przyniósł.
– Równiacha. Szkoda, że tyle czasu przyjdzie czekać na następną wizytę – westchnął Kubuś…
– Śliwowicy nastawimy w dębowej beczce – błysnął pomysłem ojciec. – To jak przyjedzie, fajnej czterdziestoletniej się napije… Tylko żebyś huncwocie nie wyżłopał. To ma być dla Mikołaja…
– Ale tato, ja nie pijam alkoholu…
– Teraz jeszcześ mały, ale za pół wieku to będzie z ciebie pewnie moczymorda większy niż dziadek – mruknął ponuro ojciec.
Wojsławice 1948
Główna sala domu kultury w Wojsławicach nabita była po brzegi. Członkowie partii, milicjanci, ormowcy, ubecy… Z powiatu przyjechał instruktor, ale wszyscy czekali na głównego gościa. W skupieniu gryząc pestki słonecznika, studiowali napis „Naród z partią”.
Gdzieś niedaleko naród w osobie partyzanta Józefa Paczenki właśnie wykopywał stołek spod nóg Sławomira Bardaka – członka partii i powszechnie znienawidzonego konfidenta bezpieki.
Nieoczekiwanie budynek zatrząsł się, gdy na uliczce przed nim zaparkowały dwa czołgi. Drzwi otworzyły się nagle i wmaszerowali czterej wachmani, w mundurach radzieckich wojsk desantowych, z automatami. Za nimi wszedł niepozorny człowieczek z czarną bródką przyciętą w szpic. Ochrona omiotła wzrokiem salę, ale widząc, że zebrali się sami swoi i żaden wraży element nie przeniknął na zebranie, opuściła broń. Instruktor z powiatu odchrząknął.
– Towarzysze – powiedział. – Niech będzie mi wolno przedstawić naszego gościa z Moskwy, kierownika Instytutu Badań Materializmu Dialektycznego, członka rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, towarzysza Szmaragdowa.
Zebrani zaklaskali. Za oknami zapadał już wczesny, zimowy zmierzch. Gość wkroczył na podium.
– Towarzysze – odezwał się po polsku z silnym rosyjskim akcentem. – Zebraliśmy się tu nie bez powodu. Wedle zgromadzonych przez nas informacji, w tej właśnie okolicy w dniu dzisiejszym dojść może do bezprzykładnego podważenia niepodważalnych zasad nowego ustroju. Jak donoszą nasze źródła informacji, ludność miasteczka żyje w głębokim i całkowicie błędnym przekonaniu, że w dniu dzisiejszym Wojsławice nawiedzi Święty Mikołaj. Siły reakcyjnego kleru, będącego tubą sił klerykalnych, które, jak wiemy, są w waszym kraju ekspozyturą międzynarodowego faszyzmu uosabianego przez tak zwany rząd londyński, podsycają te pogłoski. Także wielu z was – przeszył ich badawczym spojrzeniem – uległo tym mitom. Mimo pracy ideologicznej i wysiłków, których nie szczędziły wasze władze zwierzchnie, niektórzy z tu zgromadzonych ustawili choinki już dzisiaj, zamiast na nowy rok.
Kilkunastu działaczy poczerwieniało i spuściło głowy. Przewodniczący gminnej komórki Podstawowej Organizacji Partyjnej sprawnie zaczął rozdzielać kartki i wieczne pióra.
– Piszcie samokrytykę, sukinsyny – szepnął.
Gość spojrzał na nich odrobinę życzliwiej.
– Określone faszystowskie elementy antysocjalistyczne, podżegane do działań przez międzynarodowych imperialistów, z całą pewnością zechcą wykorzystać dzisiejszą okazję, by siać zamęt i odrywać myśli klasy robotniczo-chłopskiej od zbliżającego się Nowego Roku – podjął przemówienie. – Dlatego naszym zadaniem będzie postawić tamę ich wywrotowej działalności. Przypuszczalnie tej nocy może pojawić się we wsi mężczyzna w przebraniu tak zwanego Świętego Mikołaja. Naszym zadaniem będzie ujęcie go i przekazanie odpowiednim organom, które wykryją jego międzynarodowe powiązania… Dni krwiopijców kapitalistycznych są policzone!
Instruktor z powiatu powstał z miejsca.
– Nasi przyjaciele ze Związku Radzieckiego wspaniałomyślnie przydzielili nam sprzęt zmechanizowany i trzydziestu żołnierzy z wojsk desantowych. Oto plan osady i proponowana obsada posterunków – rozwinął na ścianie mapę.
– Kuźwa, ale ziąb – mruknął instruktor. Szmaragdów tylko prychnął.
– Jaki tam ziąb? – syknął. – U nas na Syberii bywa zimno! Tu zaledwie dwanaście stopni mrozu…
Zaczaili się za cmentarnym murem. Mieli przed sobą szosę prowadzącą na Chełm. Księżyc w pełni oświetlał wszystko swoim ponurym i jakby nierzeczywistym blaskiem. Na niebie pojawiła się już pierwsza gwiazda. Z dalekich Wojsławic wiatr niósł ludzkie głosy. Po domach właśnie dzielono się opłatkiem i śpiewano kolędy.
Radzieccy spadochroniarze czuwali opodal, patrząc ponuro w przestrzeń. Mongolskie rysy, oczy jak szparki, dłonie zaciśnięte na kolbach karabinów. Ci ludzie nie cofną się przed niczym…
– Nie powiedzieliście, towarzyszu, wszystkiego – zagadnął Szmaragdowa gminny sekretarz.
Rosjanin spojrzał na niego pochmurnie.
– Wiecie wszystko, co wystarczy do wykonania zadania – burknął. – Macie go tylko złapać. Resztą zajmiemy się w Moskwie.
– Czterdzieści lat temu ludzie mówili, że odwiedził wieś prawdziwy Święty Mikołaj…
– Towarzyszu, powinniście poczytać pracę towarzysza Józefa Stalina „Krytyczny osąd zabobonów religijnych” – twarz przybysza stężała.
Nie odważyli się pisnąć już ani słowa.
Kilka kilometrów dalej Święty Mikołaj pędził przecinką przez las. Nieoczekiwanie spomiędzy ośnieżonych krzaków wyjechał na brązowej klaczy jakiś typ.