O kurczę, hitlerowiec – pomyślał Mikołaj na widok czarnej kurtki, ale zaraz rozpoznał Jakuba.
Odetchnął z ulgą. Wigilia w doborowej jednostce SS była wspomnieniem, do którego niechętnie wracał… Co go wtedy podkusiło, żeby tam wdepnąć? Ci durni esesmani wzięli go za zamaskowanego Żyda i nie chcieli uwierzyć, że jest Grekiem z Myry. A przecież udało się wtedy zwiać i to nawet w jednym kawałku. Ściągnął lejce, a cztery renifery zahamowały. Wędrowycz zeskoczył z konia.
– Witaj, Mikołaju – powiedział poważnie.
– Kubuś, a właściwie teraz to już Jakub…
– We własnej osobie.
– Dlaczego mnie zatrzymałeś? Coś się stało?
– Pewnie wiesz, jaka jest sytuacja? – zagadnął egzorcysta. – Komuniści nas podbili… Mówiąc obrazowo „we wsi moskal stoi”.
– A więc jednak w końcu nauczyłeś się czytać – uśmiechnął się Święty.
– Nie musiałem nic czytać, w radio Wolna Europa takie wierszyki nadają… Mikołaju, nie jedź dziś do Wojsławic – spoważniał. – Przygotowali zasadzkę.
– Na mnie? – zmartwił się.
– A jakże…
– Wybacz, ale muszę jechać. Dzieci na mnie czekają i dorośli też… Obowiązek wzywa.
– Kurde – mruknął Jakub, ale nie zdecydował się użyć siły przeciw Świętemu.
Wyjął z kieszeni mapę sztabową, jeszcze ze starych, dobrych, partyzanckich czasów.
– No dobra – powiedział. – Jeśli tak stawiasz sprawę, to trudno. Ale popatrz na plan. Siedzą tu, i tu, i tu… Zaznaczał ołówkiem stanowiska. – Jedyna szansa, by się przemknąć – postukał obsadką, – przez łąki koło bagienka.
– Zauważą ci spod cmentarza – trzeźwo ocenił Święty. – Są za blisko.
– Odwrócę ich uwagę – obiecał egzorcysta. – Siadaj na moją klacz, a ja wezmę sanki… Poczekaj jakieś pół godziny i jedź prosto do wsi.
– Dobra – Mikołaj zsiadł z kozła.
Jakub dźwignął z kulbaki worek z czymś ciężkim, a na to miejsce zawiesił wór z prezentami. Podsadził Mikołaja do strzemienia.
Dwadzieścia minut później na posterunku pod cmentarzem towarzysz Szmaragdów uniósł głowę.
– Słyszycie? – zapytał.
W powietrzu niósł się dźwięk srebrnych dzwonków.
– Jedzie – mruknął gminny sekretarz, przeładowując pistolet.
– Pamiętajcie: w miarę możliwości brać drania żywcem – wydał dyspozycje Rosjanin.
W bladej, księżycowej, poświacie na zaśnieżonej drodze pojawiły się sanie.
– Zaprzężone w renifery – szepnął instruktor z powiatu. – Wielkie mecyje! – parsknął Szmaragdów. – Z ZOO pewnie ukradł.
Sołdaci poderwali się na równe nogi.
– Przeskoczcie szosę i zajdźcie go od tyłu. Tichomnow, radiostacja, wezwij pozostałe posterunki.
– Tak jest!
– No to mamy ptaszka – mruknął Rosjanin. – Dwadzieścia lat na dziada poluję… W pierod!
Poderwali się z rowu i ruszyli biegiem w stronę sań. Droga była wąska, nie zdoła wykręcić, nie ucieknie…
– Kurczę, dlaczego ten Mikołaj jest ubrany na czarno? – zdziwił się w duchu gminny sekretarz. Postać na sankach uniosła pepeszę…
– Padnij! – wrzasnął Szmaragdów, ale już było za późno. Seria głucho zadudniła i po chwili wróciła odbita echem.
– Ognia!!! – zawył kuląc się w rowie.
Bojcy przyczajeni po drugiej stronie drogi zaczęli strzelać. Domniemany Święty zeskoczył w śnieg i kryjąc się za burtą sań wyciągnął z torby pięć granatów… Opodal ryknął silnik czołgu. Pozostali czerwonoarmiści spieszyli z pomocą.
I nagle, jak na złość, zaczął z nieba walić gęsty śnieg. W ciągu kilku minut biały tuman zasnuł wszystko.
Rosjanin zaklął paskudnie i ruszył po omacku w kierunku sań. Potknął się o leżącego na szosie instruktora z powiatu. Dygnitarz trzymał się za przestrzelone udo i jęczał cicho.
– Spokojnie, do wesela się zagoi…
– Jestem już żonaty – jęknął urzędnik.
– Zaraz po ciebie wrócę, muszę zobaczyć co z innymi. Kilka metrów dalej natknął się na gminnego sekretarza. Ten także żył, był tylko niegroźnie ranny w ramię.
– Kurde, co to było? – zapytał zdumiony.
– Jak to co? Imperialistyczna faszystowska pułapka – burknął Rosjanin. – A wam co się wydaje, że siły klerykalne to tylko ideologicznie ludzi rozmiękczają? W każdej plebanii, jeśli dobrze poszukać, znajdzie się radiostacja, dynamit, karabin maszynowy… Walka z religią jest walką o przetrwanie komunistycznego społeczeństwa. O, sam zobacz. Za Świętego Mikołaja się przebrał, a karabin na wszelki wypadek miał…
Chwilę później dotarł do sań. Cztery renifery zginęły podczas wymiany ognia. Zapalił latarkę i oświetlał je po kolei. Nos jednego był nienaturalnie czerwony…
– A jednak – mruknął.
Przy saniach tłoczyli się spadochroniarze. Bagnety w dłoniach połyskiwały ponuro.
– Nie ma śladu, towarzyszu Szmaragdów – zameldował jeden z nich. – Uciekł…
– Daleko nie uszedł – twarz Rosjanina rozciągnęła się we wrednym uśmiechu. – Dopadniemy go we wiosce…
Święty Mikołaj pchnął rozklekotane nieco drzwi i wszedł do ciepłego wnętrza chaty. To już ostatnia… Odwali obowiązki i będzie mógł wracać do siebie…
– Witajcie gospodarze – powiedział i nieoczekiwanie umilkł w pół słowa.
Dwunastu żołnierzy celowało do niego z pepeszy. Dwie lufy pistoletów dźgnęły go od tyłu w plecy.
– Mam cię – syknął akademik Szmaragdów. – Kajdanki… Dwadzieścia minut później Mikołaj siedział w lochu.
Początkowo chcieli go umieścić pod komendą Milicji Obywatelskiej, ale ostatecznie wybrali piwnicę banku, opatrzoną grubymi, stalowymi drzwiami… Na wszelki wypadek. I od razu pierwsze przesłuchanie. W piwnicy zebrali się najbardziej oddani, wtajemniczeni w sprawę towarzysze. W budynku nad nimi wartę objęło trzydziestu żołnierzy. Nigdy nic nie wiadomo, a nuż Polacy zechcą odbić Świętego Mikołaja? Bojcy położyli na parapetach worki z piaskiem, wycelowali we wszystkie strony broń. Okna po prawdzie zamknęli, bo mróz był siarczysty…
Jakub dotarł do wsi przez opłotki. Wszędzie panował spokój, tylko z domów niosły się głosy. Ludzie śpiewali kolędy. Zajrzał ostrożnie przez szybę do jednej chaty, potem do kolejnej. Mikołaj tu był… Bo skąd wzięłyby się radioodbiorniki Philipsa, flaszki Johny Walkera, puszki z szynką i inne dobra produkcji kapitalistycznej, gęsto pokrywające stoły? Tylko gdzie się podział? Przecież miał oddać konia… Zza pomnika wychynął cień. Semen.
– Jakub – powiedział poważnie. – Komuniści Świętego Mikołaja dorwali…
– O kurde – westchnął egzorcysta. – Gdzie go trzymają? Musimy go wyciągnąć…
– W banku. Trzydziestu ruskich go pilnuje… Nie damy rady.
Egzorcysta poskrobał się po głowie.
– Pamiętasz beczkę?
– Którą beczkę. A, tę… Jasne.
– Zakopaliśmy u ciebie, żeby mnie nie kusiło… Sto dwadzieścia litrów czterdziestoletniej śliwowicy. I akurat jest dobra okazja.
– Ziemia twarda jak kamień, ale mam kilof. Gibajmy do mnie.
Parę minut później do drzwi banku zastukali dwaj ośnieżeni tubylcy.
– Czego? – warknął ze środka dowódca
– Pugu, pugu, kozak z ługu! – zawołał wesoło Semen. – Przyszliśmy uczcić z wami wasz wielki sukces, towarzysze. Beczułkę wódki od wdzięcznych mieszkańców wsi przynieśliśmy.
Dowódca usiłował protestować, ale jego podwładni usłyszawszy o beczułce wódki wyciągnęli saperki. Skapitulował i otworzył drzwi.
Jakub i Semen wtoczyli beczkę.
– Śliwowica, czterdziestoletnia, specjalnie na taką okazję trzymaliśmy – nawijał Jakub. – I kiełbasa na zagrychę się znajdzie…