Jechali i jechali, aż wreszcie Jakub zatrzymał motocykl. Rozejrzał się dookoła.
– Coś jest nie tak – powiedział do Semena.
– Pobłądziłeś?
Bezradnie rozejrzał się wokoło.
– No… tak jakby – przyznał. – Coś jest nie tak – powtórzył.
Kozak rozejrzał się.
– Masz rację – mruknął. – Nie poznaję tego miejsca. I drzewa powinny być inne. – Tu zawsze był las liściasty, a tymczasem otaczał ich zbity gąszcz. Wokoło rosły buki, ale pomiędzy nimi coraz gęściej pojawiały się…
– Ty, co to, u diabła, za gatunek? – egzorcysta popatrzył podejrzliwie na najbliższe drzewo. – Przecież nie choinka?!
– Mnie to wygląda na libański cedr – odparł niepewnie kumpel. – Ale w naszym klimacie podobno w ogóle nie rośnie.
– To może syberyjski cedr? – podsunął Wędrowycz. – Jak na Syberii rośnie, to i u nas wytrzyma. I szyszki ma fajne, z orzeszkami w środku…
Podszedł do najbliższego drzewa i wyciągnął dłoń, żeby dotknąć kory. Palce wlazły jak w galaretę.
– Faktycznie obce – mruknął. – Te zagraniczne drzewa to jak z gówna zrobione – splunął z obrzydzeniem.
Kozak w milczeniu patrzył w niebo.
– To nie nasze gwiazdozbiory – stwierdził.
Jakub potrząsnął łbem, żeby trochę oprzytomnieć. Rozejrzał się spokojnie wokoło. Niektóre drzewa rosły posklejane z sobą.
– Przenikają się dwie rzeczywistości – powiedział poważnie. – Nasz las z tamtym lasem.
– Z jakim tamtym? – zaniepokoił się Semen.
– No, libańskim. Dlatego ręka wlazła mi w pień: to przebiega stopniowo. Obce stają się coraz bardziej materialne, nasze coraz mniej…
W tym momencie dłoń, którą trzymał na kierownicy, przeleciała przez nią na wylot. Semen zdążył wyskoczyć z kosza i po chwili motor był już tylko rozmazującym się fantomem wiszącym w powietrzu. Las rzedł w oczach, ale znikały wojsławickie buki i dęby.
– Wygląda na to, że utknęliśmy tutaj – mruknął egzorcysta. – W tej Libii to po jakiemu gadają?
– Po arabsku – wyjaśnił kozak. – Tyle, że my jesteśmy w Libanie.
– To po jakiemu?
– Też po arabsku – wzruszył ramionami.
– A, to w porządku… odetchnął z ulgą.
Z dali rozległo się ponure wycie wilka. Obaj wyciągnęli pistolety.
– Trzeba, po pierwsze, znaleźć cywilizację, po drugie polską ambasadę i wracamy do domu – zadysponował kozak. – Dogadać się jakoś dogadamy, ci w ambasadzie powinni rozumieć po polsku.
– A którędy do tej ambasady? – zaniepokoił się Jakub.
Semen spojrzał w niebo i poskrobał się po głowie.
– Cholera – powiedział. – Tego to nawet nie wiem, więc może po prostu idźmy prosto przed siebie? Tu, na południu, noce są krótsze.
Ruszyli naprzód. Wycie wilków dobiegało to z lewa, to z prawa. Księżyc powoli zapadał za las, a oni niestrudzenie wędrowali. Wreszcie wyszli na niewielką polankę. Na jej środku stało coś w rodzaju ołtarza, a na nim szklana trumna.
– Hy – ucieszył się Jakub, – starożytny zabytek. Ciekawe jakiej kultury?
– W Libanie to greckiej – wyjaśnił kozak. – Albo żydowskiej może… Skoro już tu jesteśmy, to sobie pozwiedzajmy.
Wleźli po schodkach. Księżyc schował się za chmurę.
– To pewnie ciało Aleksandra Macedońskiego – zauważył kozak – Przechowywane w szklanej trumnie.
– Kurde, a ja myślałem, że to Lenin – Wędrowycz zawstydził się swojej niewiedzy. – A ten Macedoński to kto? Bo nazwisko jakby polskie?
– Gdzie tam, taki Grek skundlony, co próbował podbić cały świat…
– Ambitny typek. – Jakub wyjął z kieszeni paczkę zapałek i odpaliwszy jedną, przyświecił sobie.
Szkło nawiercono, tworząc kilkanaście dziurek do oddychania. W trumnie, na atłasowym prześcieradle, spoczywała jakaś naga, nieletnia blondyneczka.
– Hy – oblizał się. – Pomyliłeś się. To widać córka tego Macedońskiego… I żyje chyba, bo oddycha – wyciągnął z kieszeni paczkę podrabianej, ukraińskiej viagry. – Masz może śrubokręt?
W tym momencie na polanę padł żółty poblask. Wstający świt wyłowił z mroku kamienną ścianę niewielkiego domostwa stojącego na skraju polany. Blask padał z okna. Skrzypnęły okute drzwi.
Obaj starcy zdążyli przypaść do ziemi, gdy nad ich głowami zaroiło się od bełtów z kuszy.
– Chyba ci Macedończycy tego pilnują – mruknął Jakub. – Chodu!
Po dwóch godzinach pędzenia na oślep zgubili wreszcie pościg.
– Uch – Semen trzymał się za serce. – Blondynek ci się, stary dziadu, zachciało.
– Nie gadaj, sam byś sobie z taką… – warknął Jakub ciężko dysząc. – swoją drogą, w tym Libanie to zacofanie straszliwe, żeby broni palnej nie znać. Ale dla nas to i lepiej.
– To chyba nie jest Liban – powiedział. – Tu by nas przydusili do ziemi serią z kałasza…
Milczeli dłuższą chwilę.
– Sądzisz, że to drugi świat? – zapytał wreszcie niepewnie egzorcysta.
– Nie da się wykluczyć. Trzeba obejrzeć faunę, jeśli są tu smoki, to niewykluczone.
Milczeli przez chwilę a potem podjęli wędrówkę. Las powoli rzedł i wreszcie wyszli na skraj urwiska. W rozległej dolinie widać było niewielką wioskę, kurne chaty kryte drewnianym gontem, krzywe plecione płoty, zamek na horyzoncie…
– Faktycznie, jakby inny świat – mruknął Jakub. – Trza coś zeżreć i kombinujemy, jak się stąd ulotnić.
Chata kryta popękaną dachówką stała na pagórku opodal lasu. Podróżnicy zbliżyli się do plecionego z chrustu płotu.
– Wymienimy zapalniczkę na coś do żarcia – zadecydował egzorcysta.
W tej chwili drzwi uchyliły się. Stanął w nich wysoki, chudy jak szczapa typ w długiej szacie.
– Hy, transwestyt – ucieszył się Semen.
– Nie transwestyt, tylko czarodziej – poprawił go Jakub. – Coś mi się wydaje, że nie trafiliśmy tu przypadkowo.
– Witajcie, przybysze z innego świata – uśmiechnął się stojący w drzwiach gospodarz.
W następnej chwili uśmiech zgasł mu razem ze świadomością, bo Wędrowycz zamalował go w mordę.
Mag doszedł do siebie we wnętrzu swojego laboratorium. Spoczywał niewygodnie na kamiennej posadzce. Jakub parę chwil wcześniej wsadził pogrzebacz do paleniska i teraz z zadowoleniem obserwował, jak żelazo przybiera ciemnowiśniową barwę. Stary kozak po kolei odkorkowywał flasze z tajemniczymi miksturami i w poszukiwaniu alkoholu badał węchem ich zawartość.
– O do licha – mruknął sponiewierany czarownik.
– Widzisz? – uśmiechnął się egzorcysta do kumpla. – Mówiłem, że w tych światach równoległych zawsze mówią po naszemu. A teraz gadaj, robaczku, po cholerę żeś nas tu ściągnął? Nie wierzę w przypadki, więc lepiej będzie, jak wszystko uczciwie wyznasz.
– Dobra – odparł. – Ale to będzie długa historia.
– Nie musimy się spieszyć – egzorcysta dosypał węgli do paleniska.
Kozak wreszcie znalazł antałek z samogonem i nalawszy sobie do szklanicy, usiadł wygodnie, by posłuchać opowieści.
– Zaczęło się od zarazy wenerycznej, która zdziesiątkowała królewny. Już wcześniej bywały problemy, ale teraz to już zupełny klops.
– No to co? – wzruszył ramionami Jakub. – Chłopek i mieszczek też ubyło?
– No nie, ale wiecie, królewiczowi nie wypada z mieszczką albo z chłopką się żenić…
– Hy, a może by tak urządzić im rewolucję i wprowadzić republikę? – zadumał się Jakub.
– Czy ty zdurniał? – zgromił go Semen. – Jedną rewolucję już przeżyłem. To w zupełności wystarczy!
– Dobra, gadaj dalej.