Dwaj strażnicy wrzeszczeli coś na niego, ale o co im chodziło, tego niestety zupełnie nie rozumiał.
Zbliżały się święta i w gospodzie było raczej pustawo. Tylko kilku stałych bywalców grzało dłonie za pomocą wlewanych w gardła procentów. Drzwi otworzyły się niespodziewanie i do środka, wraz z tumanem śniegu, wszedł Jakub. Zgotowano mu owację. Egzorcysta wrócił z Egiptu nieco odmieniony. Stracił walonki, waciak i papachę. Waciak pozostał zakopany w piasku gdzieś koło piramidy Cheopsa, walonki zostały w grobowcu Neb-ha-amona, a papachę zgubił w trakcie szarpaniny ze strażnikami. Ponadto w paszporcie wstęplowali mu szereg jakichś okropności. Gdy zsinienie wywołane mrozem trochę przeszło, okazało się, że opalił się ładnie.
– No i jak tam jest w tym Egipcie? – dopytywali się kumple.
– Idiotyczny kraj. Na dzień wyłączają zimę, żeby turysty nie marzli, a w nocy to dopiero chłodek. Mumii z bliska nie można oglądać. Znalazłem tylko jedną i był za szybą, więc zdjąłem szybę, żeby jej się przyjrzeć, a tu mnie cap Araby. A jak się wejdzie do piramidy, to potem są problemy. W twarz ślepią fleszami i nie wpuszczają do środka. A do tego wszyscy okropnie bełkoczą.
– To jak się dogadywałeś? – zdziwił się Semen.
– Jak się nóż pokaże, to wszystko zrozumie, no chyba że sam też ma nóż – rzucił filozoficzną uwagę Jakub, po czym odkorkował butelkę piwa i wlał ją w siebie.
– A piwo to mają tam zupełnie do chrzanu – dodał.
Doktor Muhamed z muzeum w Kairze wpatrywał się w zdumieniu w kłąb skrawków złotej blachy, na której misternie, wytłoczono sceny religijne i hieroglify.
– Czwarta, może piąta dynastia – zawyrokował. – Wspaniałe, tylko co za wandal tak to zniszczył? Skąd to w ogóle pochodzi?
Jego asystent Ahmed uśmiechnął się lekko.
– Znaleziono w piramidzie Cheopsa w Gizie – powiedział. – Za sarkofagiem stała ta walizka i w niej…
Położył na biurku walizkę wykonaną z ordynarnej tektury, oklejonej skóropodobnym materiałem. Wewnątrz poniewierały się: zniszczona książka, ogryzek świeczki, kawałek zeschniętego chleba i zwitek linki hamulcowej zakończony pętlą. Do dna ktoś przykleił butaprenem mapę Egiptu wyciętą krzywo ze szkolnego atlasu.
Kostucha
Był ciepły, sierpniowy wieczór. Słońce łagodnie zapadało za horyzont. Pośród drzew w sadzie Jakuba Wędrowycza płonęło nieduże ognisko. Na ogniu, oparty na kilku cegłach, bulgotał leniwie potężny trzystulitrowy kocioł. Z jego pokrywy sterczała rurka, zaopatrzona w archaiczny termometr laboratoryjny. Termometr był stłuczony i dawno przestał działać, ale dzięki jego obecności całe przedsięwzięcie wyglądało niezwykle profesjonalnie. Rurka rozgałęziała się. Ramię opadające do ziemi niknęło we wnętrzu wymontowanej ze stara chłodnicy. Z dolnej jej części wychodził kawałek gumowego szlaucha, który kończył się w wiadrze. W chłodnicy coś delikatnie hurgotało. Jakub ziewnął rozdzierająco i popchnął stopą kawałek drewna do ogniska. Siedzący obok Semen także ziewnął i blaszanym kubkiem zaczerpnął z kubła mętnej cieczy. Wypił połowę, a resztą chlusnął w ogień. Buchnął błękitny płomień.
– Galantny bimber – stwierdził. – Sześćdziesiąt procent mocy jak obszył.
Jakub nabrał sobie bimbru słoikiem i także wypił.
– I żadnych gliniarzy w zasięgu wzroku – powiedział Jakub z satysfakcją. – Dobry był pomysł.
Powiew wiatru przyniósł, woń spalenizny. W gospodarstwie na lewo od jego domostwa stos zwęglonych belek znaczył miejsce gdzie dwa dni wcześniej spłonęła stodoła. W gospodarstwie po prawej stronie kupa cegieł i wypalony wrak traktora pokazywały, gdzie ogień strawił szopę.
– Kon-fi-den-ty – wydukał Jakub świeżo przyswojone słowo. – Za następny donos spalę im chałupy.
– Teraz już pewnie nie odważą się. Widzą, że nie rzucasz słów na wiatr – powiedział Semen.
Zaczerpnął sobie jeszcze jeden kubek.
– Nie za dużo? – zaniepokoił się Jakub. – W twoim wieku?
– Dobra dobra. Nie mam stu lat!
– Sto sześć. To znaczy, że już masz sto i jeszcze trochę.
– Gówno. Ważne że nie sto, a reszta… Kto by się zagłębiał w takie podrobnosti. Lepiej pomyśl o sobie.
– Że niby co?
– Ile masz lat?
– Osiemdziesiąt sześć. Też nie sto.
– Cholera, to ty jesteś stary pryk. A nie wybierasz się czasem?
– Dokąd? – Jakub nie lubił niezrozumiałych aluzji.
– Na tamten świat.
– No co ty. Widziałem dwie wojny światowe, chcę jeszcze rzucić okiem na trzecią. Wiesz, byłem u syna, puścił mi na wideło filmidło o takich atomowych wybuchach. A potem leżały stosy czaszek i latały takie metalowe roboty jak szkielety z czerwonymi oczkami. Ogień się w nich odbijał. Cholernie to dekoracyjnie wyglądało.
Semen zakrztusił się śmiechem.
– Metalowe roboty? W kształcie szkieletów? Czego to ludziska nie wymyślą.
Zaskrzypiała brama. Popatrzyli w stronę drogi. Coś tam stało. Jakub westchnął ciężko i z kieszeni wyciągnął okulary. Nasadził je na nos, czerwieniąc się ze wstydu. Noszenie okularów było w Wojsławicach uważane za hańbę większą niż umiejętność czytania i pisania.
– Ok…! – zaklął. – Wykrakałeś.
Semen wyciągnął swoje okulary i zrobił się blady z przerażenia.
– Widzisz to samo co ja? – jęknął.
Od bramy kroczył w ich stronę kościotrup z kosą na ramieniu.
– Ciekawe po kogo – zastanowił się Jakub. – Jakby co, to ty jesteś o dwadzieścia lat starszy.
– Ale widzimy to obaj. A to znaczy… Swoją drogą ciekawe dlaczego. Z czego napędziłeś tego bimbru, trucicielu?
– Wara od mojego bimbru – zaprotestował Jakub. – Nie mogliśmy się nim zatruć na śmierć. Cholera. Białe te kości. I oczy nie są czerwone.
– Czyś ty się, durniu, szaleju najadł? To nie robot z filmu tylko prawdziwa kostucha!
Jakub poskrobał się po głowie, a potem wypił jeszcze pół słoika.
– Te, ty tam – zawołał w stronę śmierci. – Po kogo dzisiaj?
Szkielet podniósł dłoń i pokazał dwa palce.
– Po obu – skwitował Semen. Niespodziewanie poderwał się i pobiegł w ciemność.
Rozległ się łoskot, jakby na coś wpadł.
– Co z tobą? – zagadnął Jakub.
– Ściana. W powietrzu. Nie puszcza. Wrócił do ogniska. W oczach miał obłęd.
– Zrób coś! – wrzasnął na egzorcystę. – Złotem zapłacę! Ja chcę żyć!
Jakub flegmatycznie wychylił słoik. Śmierć stała spokojnie i uśmiechnęła się żółtymi zębami, po czym kościotrup wyciągnął spomiędzy żeber osełkę i zaczął ostrzyć kosę.
– Ano czas – powiedział Jakub, zagryzając ogórkiem. Odszedł kawałek od ogniska i podniósł omszały głaz.
Z wnętrza bunkra wydobył pancerfaust. Oparł rurę na ramieniu i wyciągnął zawleczkę.
– Nikt tego jeszcze chyba nie próbował – powiedział do osłupiałego kumpla. – Jeśli się uda, będziemy pierwsi.
Kostucha nadal ostrzyła kosę monotonnym fachowym ruchem. Jakub wycelował. Kościotrup podniósł głowę. Ich spojrzenia spotkały się.
– Poszła w czortu aprijti tu jeszczo raz kakja tiebia uże proklataja! – wrzasnął Jakub. – Nu pagadi!
Szarpnął za spust. Pocisk przeciwpancerny trafił szkielet w korpus. Eksplozja rozniosła go na strzępy.
Semen zemdlał.
Świt był paskudnie chłodny. Stary kozak otworzył oczy. Ognisko wygasło. Okopcony kocioł wynurzał się z mgły. Semen podczołgał się do wiadra i wypił kubek zimnego bimbru. Powoli wracała pamięć. Rozejrzał się za Jakubem. Egzorcysta siedział pod drzewem i osełką ostrzył dużą, zardzewiałą kosę. Na widok kumpla uśmiechnął się.