Zagadka liliowej planety
Opowiadania fantastyczne
«Iskry», 1966
Michaił Jemcew, Jeremi Parnow OSTATNIE DRZWI
W nocy rozszalała się burza, nieprzerwane strugi deszczu lały jak z cebra. Czarne niebo raz po raz pękało błyskawicami, a Jegorowowi zdawało się, że z tych oślepiających blaskiem szczelin lada chwila tryśnie roztopiona stal. Ciężkie, lodowate kulki gradu, niby twarde uderzenia tysięcy ptasich dziobów, biły w okno. Krople nie nadążały spływać po szybach i zamarzały na nich mętnymi strugami. W liliowym świetle błysków Jegorow co chwilę widział kłębiącą się mgłę, posiekaną grubymi strugami ulewy i smętny odblask olbrzymich kałuż. Ich ruda, bombelkowata powierzchnia przypominała zastygłą lawę.
Jegorow pokiwał głową i odszedł od okna.
— To ci pech! — mruknął, kładąc się na niewygodnym hotelowym łóżku.
Przez chwilę przeglądał jakieś grube i wyczytane aż do dziur tomisko, pełne ilustrowanych przygód, krzywiąc się z obrzydzeniem na widok plam od tłuszczu i wina.
Doszedłszy do kolejnej brakującej strony, cisnął książkę i znów podszedł do okna. Błyskawice nadal wyrywały z mroków nocy rozbryzgujące się na szybach krople i lśniącą czarną rzekę asfaltu.
Nie doczekawszy się końca burzy, Jegorow wreszcie zasnął, a gdy się obudził, było już późne rano, po ścianach i suficie tańczyły złociste słoneczne zajączki, odbijając się w nieskończoność od wszystkich lakierowanych, polerowanych i niklowanych przedmiotów.
Jegorow przeciągnął się, wyskoczył z łóżka i sprężystym krokiem przeszedł się po przyjemnie chłodnym kawałku linoleum na podłodze. Czuł się dobrze, był wypoczęty, rześki i bez żadnej specjalnej przyczyny w doskonałym humorze. Jakby nocna ulewa zmyła z niego zmęczenie, gorycz niepowodzeń, a także część dręczących i nękających go trosk.
Zapragnął zaraz coś robić, czuł potrzebę działania. Pomyślał, że w takim nastroju bez trudu mógłby nie tylko opracować plan badań akuańskiego płaskowyżu, ale nawet zorganizować tam roboty. Niestety, nie trzeba było przygotowywać projektu ani organizować tych prac. Projekt odrzucono jako nierealny. Już miesiąc temu w organizacyjne umiejętności Jegorowa nikt nie wierzył. A w ogóle, to Jegorow miał teraz właśnie tydzień urlopu i powinien był odpoczywać, a nie pracować. Nadmiar energii zużył więc na skrupulatne wyczyszczenie zębów, a dobry humor wyładował, śpiewając popularną piosenkę: „Piszę do ciebie na księżyc…” Zaraz jednak drzwi otworzyły się i weszła numerowa. Zapytała, kto tu wzywał pomocy i dlaczego w tym celu nie posłużono się dzwonkiem? Jegorow poczerwieniał i próbował się wykręcać, ale kobieta upierała się przy swoim. Twierdziła, że słyszała wyraźnie żałosny, rozdzierający krzyk, który przeszedł w jęk konającego. Jegorow wyjaśnił, że takie są właśnie jego wokalne możliwości.
Numerowa popatrzyła na niego podejrzliwie i widać było, że nie wierzy ani jednemu jego słowu. Zajrzała pod łóżko i do otwartej ściennej szafy. Można by sądzić, że szukała trupa lub przynajmniej skrępowanej ofiary z zakneblowanymi ustami. W każdym razie tak się właśnie Jegorowowi wydało. Z niemałym trudem udało mu się wreszcie pozbyć z pokoju tego nie pierwszej młodości detektywa w spódnicy.
W kasie dworcowej promienny nastrój Jegorowa został poddany jeszcze jednej próbie: — Najbliższy śmigłowiec odchodzi dopiero po dwunastej, a autoloty… — kasjer na chwilę zawahał się. — To wszystko.
— Co wszystko? — zapytał Jegorow z rozdrażnieniem, patrząc na łysą jak kolano głowę tego stosunkowo młodego jeszcze człowieka.
Kasjer spojrzał na niego spod rudych brwi. W jego zielonych oczkach zamigotała drwina.
— Wszystko, towarzyszu, znaczy wszystko — powiedział, przekrzywiając głowę na bok. — Wszystkie bilety są sprzedane, wszystkie miejsca zajęte, dla was nic nie ma.
Poczekajcie, po dwunastej będzie śmigłowiec, który zabierze spóźnionych.
— Czekam tu już od wczorajszego wieczora.
— Nie wy jeden czekacie. Inni też czekają.
— Ja nie daleko, najwyżej ze czterdzieści głupich kilometrów…
— Dalekich odległości w ogóle nie obsługujemy. U nas nikt dalej jak sto kilometrów nie jeździ.
Jegorow poczuł nieodpartą chęć plunąć na tę lśniący łysinę. Przełknął ślinę i zacisnąwszy żeby odszedł od okienka. Humor miał popsuty.
Smętnym wzrokiem obrzucił czekających pasażerów. Jaskrawe, przenikające poprzez szklane ściany słońce przyjaźnie oświetlało zatroskane, opalone i ogorzałe od wiatrów twarze mężczyzn i ich duże, silne dłonie; kobiety o gęstych brwiach i pełnych policzkach, w nasuniętych na czoło aż po same oczy chusteczkach, i dzieci, baraszkujące u kolan spokojnie siedzących rodziców.
Przytłumiony, melodyjny gwar dźwięcznej ukraińskiej mowy wypełniał poczekalnię.
Jegorow siadł i zamyślił się. Nie powinien marnować już ani minuty więcej, a musi siedzieć i czekać na ten przeklęty śmigłowiec.
Wśród czekających powstało nagle jakieś ożywienie. Jakby w poczekalni włączono prąd, który przebiegł po krzesłach, zmuszając ludzi do zwrócenia głów w jednym kierunku. Łagodne, nie dowierzające „ta co tam!”, „ta co wy!” ucichły, kobiety i mężczyźni wpatrzyli się w jakąś postać, która ukazała się w oszklonych obrotowych drzwiach; tylko dzieci wciąż były pochłonięte jakimiś swoimi niezliczonymi sprawami i na nic więcej nie zwracały uwagi.
Jegorow także spojrzał w stroną drzwi i ujrzał dziwnego człowieka. Pierwsze wrażenie było jakieś nieokreślone. Ogarnęła go trwoga i przeczucie niebezpieczeństwa.
Człowiek był nieziemsko piękny. Jego uroda była jak wyzwanie czy smagnięcie biczem.
Wszystko w nim było skończenie doskonałe, idealnie piękne, a jednocześnie wprost nieprawdopodobnie niezwykłe.
Piękno — to najwyższa harmonia, waga o wielu szalach, z których każdą natura jak najdokładniej wyważyła. Niezwykłość zaś to umiejętne odchylenie od owej równowagi. I właśnie w nieznajomym był ów ułamek szpetoty, dzięki któremu jego uroda stawała się olśniewająca.
Człowiek ten przywykł widocznie do tego, że budzi powszechne zainteresowanie.
Nie zwracając na nikogo najmniejszej uwagi, przeszedł przez poczekalnię i podszedł do okienka kasy. Zajrzał do środka, gdzie poruszała się łysa makówka zielonookiego kasjera i zapytał z lekkim cudzoziemskim akcentem: — Czy miał pan przed chwilą telefon w mojej sprawie?
Makówka zakiwała się żywo jak pływak u wędki w wietrzny dzień, gdy ryba źle bierze, a po sinoszarej wodzie biegnie nieprzerwana drobna fala. Jegorow widział tłustą, piegowatą rękę i rude włoski odcinające się od białego mankietu, ściśle oblegającego przegub dłoni. Ręka uniosła się skwapliwie i miękko położyła bilety na parapecie okienka.
Piękny interesant kiwnął głową i schowawszy bilety do kieszeni ruszył ku wyjściu. Kasjer uniósł się ze swego krzesła i zawołał w ślad za nim: — Pański autolot jest w trzecim garażu! Zaraz na prawo, jak pan stąd wyjdzie…
Nieznajomy nawet się nie obejrzał, znów tylko kiwnął głową. Jegorow podszedł do kasy.
— A więc mieliście jednak wolny autolot? — spytał, umyślnie bardzo spokojnie.
Łysy przez chwilę pisał coś w swych papierach, po czym powoli podniósł głowę.
Patrzył na Jegorowa ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co chodzi. Oczywiście, wcale go nawet nie poznał.
— Jaki autolot? — spytał cichym, zmęczonym głosem.
— Ten, który przed chwilą oddaliście temu cudzoziemcowi?
— Aa — powiedział kasjer przeciągle i jeszcze się na dodatek uśmiechnął.