Zdajesz sobie sprawę, co to za siła, co za potęga?
Wasyl zrozumiał wszystko. Łańcuch poszczególnych wydarzeń zamykał się w logiczne koło.
— Ależ to odkrycie! — szepnął, klepnąwszy Jegorowa po ramieniu. — Udało się uchwycić wreszcie marsjańskiego diabła za ogon!
— No, to teraz prędzej go chrzcijmy, chrzcijmy, tego wrażego syna! — zawołał Jegorow.
Obaj przyjaciele powrócili do gabinetu.
— Dużo jeszcze macie do roboty? — zapytał Jegorow kapitana.
— Zaraz kończę.
Wasyl siedział posępny.
— Co ci jest? — zawołał Jegorow. — Powinieneś się cieszyć! Takie odkrycie!
— Nie wiem. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, jak kosmonauta mógł zrobić coś podobnego. Przecież Tend nie pierwszy rok lata na planety.
— Nareszcie! — z ulgą westchnął Samojlenko i usiadł na krześle, nastawiając aparat fotograficzny na Jegorowa i Nieczyporenkę. — Jeszcze ostatni dowód rzeczowy. Dla mnie osobiście na pamiątkę.
— Nie, nie! — zamachali rękoma. — Po co, na co!
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wszedł Tend. Spojrzał na siedzących, na otwartą walizę, na skórzane pasy z błyszczącymi klamrami, które przypominały wyschnięte skórki żmij, na kryształy, na aparat fotograficzny, na notatki — i wszystko zrozumiał.
Wasyl patrzył na Anhela przeciągle, wzrokiem pełnym głębokiego smutku. Jegorow spojrzał porozumiewawczo na Samojlenkę. Kapitan z tęsknym wyrazem twarzy wyjął czerwoną książeczkę i położył ją sobie na kolanie. Ale nie wstał z krzesła.
Tend na nikogo więcej nie raczył już spojrzeć. Wyszedł na balkon. Pozostali w gabinecie wymienili spojrzenia. Zdawało się, ze to, co miało teraz nastąpić, bawiło ich.
Anhelo wrócił, niosąc zwierciadło z Marsa. Ustawił je, z lekka skośnie, na podłodze. Następnie wyjął czarną pałeczkę i powiódł nią po złocistej ramie lustra. Rozłogi się oddalony, brzęczący odgłos, jakby gdzieś wysoko w niebie leciał odrzutowy samolot. Tend wziął ze stołu paczkę fotografii i z rozmachem cisnął nią w zwierciadło. Fotografie znikły. W ślad za nimi poleciały kryształy z Czerwonej Kopuły, notatki, szpule z magnetofonową taśmą, dziennik braci Disney i cała żółta waliza ze swymi podobnymi do żmij rzemieniami. Wszystko znikło bezgłośnie.
„Dlaczego siedzimy bezczynnie?” — z przerażeniem pomyślał Jegorow.
Tend podszedł do lustra i obejrzał się poza siebie.
Jegorow poczuł, ze świadomość wymyka mu się jak śliska pestka arbuza. Straszliwy ciężar zwalił mu się na głowę, pochylając ją na piersi. „Zaraz mi pęknie” — pomyślał ze strachem.
Najdłużej opierał się Samojlenko. W ostatniej chwili, gdy Tend zaczął już rozwiewać się w powietrzu, tracąc normalne kształty, kapitan usiłował zerwać się z krzesła. Ale Tend obejrzał się i Samojlenko opadł ciężko z powrotem. Cichutko szczęknął jego fotograficzny aparat.
— Nie zabijałem braci Disney… Oni… — głos Anhela osiągnął najwyższe tony i urwał się.
Kapitan Samojlenko słusznie był bardzo dumny: było to jedyne zdjęcie żywego Marsjanina.
Troje oczu umieszczonych na wierzchołkach równobocznego trójkąta patrzyło z nieziemską, namiętną siłą. Były bardzo głębokie i nieskończenie mądre.
Jegorow wziął w rękę połyskujący szary owal. Lustro obojętnie odbijało otaczające przedmioty. Ostatnie drzwi do Aiu zostały zatrzaśnięte. Ale — czy na długo?
Przełożyła Katarzyna Witwicka
Włodimir Grigoriew A MOGŁA BYĆ…
Zespołowi fabryki „Czas” przyznano nagrodę państwową za opracowanie urządzenia, nazwanego „maszyną czasu”.
(Wiadomość podana przez prasę w 2134 roku) Ach, co to było za dziecko! Pytali go: dwa razy dwa? Odpowiadał: cztery.
— Dwanaście razy dwanaście? — upierali się niedowiarkowie.
— Sto czterdzieści cztery — słyszeli odpowiedź.
— Powiedz definicję całki — upierali się najpodejrzliwsi.
— Całka jest to… — I tu następowała definicja całki. I to wszystko w wieku czterech lat i Malec, prawie osesek, zadziwiał swymi zdolnościami znanych profesorów i magistrów. Nawet pewien członek Akademii oderwał się na kilka godzin od swych państwowej wagi zajęć, by popatrzeć na fenomenalne dziecko. Członek Akademii także zadawał pytania, zdumiewał się, rozkładał ręce. Nagle wpadł w zadumę, a potem powiedział dobitnie: — Przyroda jest nieskończona i pełna paradoksów — po czym w skupieniu popatrzył na ścianę i zagłębił się w sobie.
— Profesorze — zmęczonym głosem zaprotestował Wania (tak miał na imię nasz bohater) — niech pan nie mówi głupstw! Przyroda jest harmonijna, paradoksy wprowadzamy my sami.
Tego było już za wiele. Członek Akademii poderwał się i oglądając się na chłopca, począł wycofywać się ku drzwiom.
— Dwa razy dwa jest cztery! — wykrzyknął wesoło chłopiec zamiast pożegnania. — Niech pan to powie wszystkim.
Taki był Wania. Wyjątkowe dziecko. I co jeszcze dziwniejsze, trafili mu się zupełnie nieudani rodzice. Być może, ze każde z nich oddzielnie kochało dzieciaka, ale razem zupełnie im to nie wychodziło. Ojciec uważał, ze geniusz chłopca jest wynikiem dziedzicznych wartości przekazanych po mieczu. Matka dowodziła czegoś zgoła przeciwnego. Syn pokpiwał z nich, ale ulgi mu to nie przyniosło. Rodzice kłócili się coraz częściej. W czasie kłótni odsyłali Wanię do komórki.
Wizyty profesorów i docentów zostały wstrzymane. I jak się to często zdarza, szybko zapomniano o cudownym dziecku.
Ale chłopaczek przechytrzył wszystkich. Zelektryfikował komórkę, w której go zamykano, i z zapałem bawił się „Małym konstruktorem”. Tak, tak, zwyczajnym „Małym konstruktorem”‘.
Oczywiście tylko do chwili, gdy wpadła mu do ręki pierwsza lampa radiowa.
Zadrżał po prostu, gdy po raz pierwszy zobaczył ten przedmiocik. Zrozumiał od razu, jakie możliwości kryje w sobie ta zabawka. Oczywiście zabawka. Przecież Wania zaczynał dopiero piąty rok życia i nie wiedział jeszcze, że te wszystkie odbiorniki radiowe, telewizory, motocykle i koparki — to jest na serio. Przypuszczał, że dorośli po prostu bawią się.
Ojciec Wani, radiotechnik pracujący w zakładzie naprawiającym radiole i magnetofony, przynosił synkowi zepsute lampy, kondensatory i transformatory, a mały rozbierał je, szukając ukrytych wad. Elementy półprzewodnikowe odkładał do osobnego pudełka.
Pewnego razu, gdy ojciec zajrzał do komórki, Wania podał mu niewielkie pudełeczko.
— Popatrz — powiedział, pocierając z zadowoleniem ręce — to dopiero początek.
W rękach ojca pobłyskiwał błękitnym ekranem maleńki telewizorek.
— Tak — zdołał tylko powiedzieć ojciec, kręcąc z zachwytem głową. Potem pomyślał, przygryzł wargi i dorzucił: — Chłopak wdał się we mnie. To widać. Następnego dnia rano pokazał zabawkę kolegom w pracy, zmrużył chytrze oczy i oświadczył: — Moja robota.
Prawdziwe znaczenie tych słów nie zostało wyjaśnione i radiotechnik dostał awans. Teraz kierownik często odprowadzał go na bok i mówił w zaufaniu: — Kuźmo Serafimowiczu, coś nam tu nie wychodzi. Niech pan to jakoś udoskonali…
— Dawaj pan — przerywał władczo Kuźma i zabierał rysunki. Był człowiekiem prostym i nie lubił zbędnej gadaniny.
W domu rysunki w milczeniu przekazywano Waniuszce.
— Praca społeczna — z uśmiechem wyjaśniał ojciec.