Wania oglądał schemat, a potem brał czerwony ołówek.
— Tu, tu i tu… — ołówek aż fruwał po arkuszach — przerobić!..
Chłopiec pracował chętnie, a w zamian żądał tylko nowych części radiowych i książek o nowościach techniki.
Ale pewnego razu, po przyjściu do pracy, Kuźma sam poprosił kierownika na stronę.
— Koniec — powiedział z powagą.
— Jaki koniec? — nie zrozumiał kierownik.
— Koniec. Nie będę więcej robił wynalazków — uciął Kuźma Serafimowicz i zagadkowo dorzucił: — ze względów rodzinnych.
— Jakże tak? — usiłował protestować kierownik.
— Nie wcześniej niz za cztery lata! Temat został wyczerpany.
Kierownik nie wiedział oczywiście, że nie dalej jak wczoraj wieczorem Wania odmówił dalszego przyjmowania zamówień.
— Tato — powiedział miękko — nie mogę teraz rozpraszać się na drobiazgi.
Przyszedł mi do głowy niezły pomysł. W ciągu czterech lat zrobię taką zabawkę, że wszyscy siądą z wrażenia.
Cztery lata!
Ojciec znał żelazną wolę syna i nie oponował. Zapytał tylko tonem wspólnika: — Cztery? A może wystarczy nam trzy?
— Nie, na razie nie mogę kierować czasem — w zadumie odpowiedział Wania.
Spojrzał szybko na ojca i spytał nagle: — Jak myślisz, co to jest czas?
— Czas? — czoło ojca pokryło się zmarszczkami — czas jest wtedy, kiedy…
— Znowu te nieprecyzyjne sformułowania! — z niezadowoleniem przerwał mu syn.
Kuźma Serafimowicz odwrócił się i ostrożnie wyszedł z komórki. To co usłyszał, zamykając drzwi, było zupełnie niezrozumiałe.
— Minuta żyje sześćdziesiąt sekund, tak, tak, żyje, żyje…
Po zapoznaniu się z tą rozmową, specjalista od razu zrozumie, ze niezwykły chłopiec postanowił zbadać tajemnicę czasu. Człowiek nie obcujący na co dzień z subtelnościami pogranicza radiotechniki i fizyki teoretycznej nie pojmie tak łatwo, ze Wania chciał wynaleźć maszynę czasu. Ale to fakt.
Tak, Wania miał ten właśnie zamiar. I zrealizował go. Trudno w to uwierzyć.
Żadnych dowodów, jako żywo, nie ma. Jestem jedynym świadkiem, którego słowa mogą służyć za dowód prawdy. Nikogo, powtarzam, nikogo nie dopuszczał Wania do niebezpiecznych doświadczeń z maszyną. Tylko mnie, towarzysza zabaw dziecięcych i sąsiada.
— Ludzie się jeszcze o tym dowiedzą. Zobaczysz! — twierdził Wania, gdy kończyliśmy kolejne doświadczenie i szliśmy na ulicę, by bawić się z dzieciarnią w ich staroświeckie, naiwne zabawy.
Klipa, klasy — ożywiało nas to, czyniło jakimiś bardziej… ziemskimi. Oczywiście w porównaniu z zabawą wymyśloną przez Wanię wydawały się one prymitywne i bezmyślne.
Maszyna pozwalała na przenoszenie się w zachwycające dale przyszłych epok i pogrążanie się w głęboką przeszłość. Najbardziej podobały nam się turnieje rycerskie. Grudy błota leciały spod końskich kopyt, a rycerze tłukli się mieczami i łamali kopie. Z reguły wszyscy pozostawali żywi.
Siadaliśmy gdzieś w pobliżu, kartkowaliśmy zabranego ze sobą Waltera Scotta i porównywaliśmy powieść z rzeczywistością.
Zrozumiałe, że po takich przeżyciach pikuty na podwórku wglądały jak neolityczny rysunek na skale obok ekranu kinowego. A propos, zdarzało się, ze i takie rysunki wykonywano w naszej obecności. Gdy cofaliśmy się w epokę kamienia łupanego, jakieś kosmate chłopy tak waliły w ściany pieczar, że aż iskry leciały.
Mimo tych wszystkich atrakcji przestawaliśmy z dzieciarnią naszego rodzimego podwórka.
— Tak trzeba — mawiał czasami Waniusza. — Ostrożność i jeszcze raz ostrożność.
Nie powinniśmy się wyróżniać. Nie chciał, by niedoskonała maszyna dostała się w niepowołane ręce.
— Zepsują aparat — zapewniał.
Gdy nastał okres pogrążania się w przeszłość i unoszenia się w przyszłe epoki, przenieśliśmy seanse na noc. Sąsiedzi z domu, znajdujący się w promieniu działania maszyny, przenosili się razem z nami, a rano dźwignia aparatu powracała do położenia zerowego. Sąsiedzi wstawali i, jak gdyby nigdy nic, szli do pracy. Każdemu z nich wydawało się, że tej nocy śnił mu się wspaniały sen. Trochę, co prawda, dziwny, ale każdemu może się coś takiego zdarzyć… Sąsiedzi byli ludźmi doświadczonymi i ostrożnymi. I nikomu, na wszelki wypadek, o dziwnych snach nie opowiadali. Tajemnica została zachowana.
Tylko raz diabeł mnie podkusił. Zaczekałem na przystanku tramwajowym na jednego z sąsiadów, długiego i flegmatycznego magazyniera Kłotikowa. Zaszedłem go od tyłu, zrobiłem perskie oko i powiedziałem konfidencjonalnie: — Niezły był ten facet w szyszaku ze strusim piórem i z krokodylem na tarczy, co?
Magazynier drgnął, tępo na mnie popatrzył, a potem bez namysłu skoczył do przejeżdżającego tramwaju i tylem go widział.
Waniusza wysłuchał opowiadania o tej przygodzie z dosyć ponurą miną.
— Albo kończymy doświadczenia, albo to się więcej nie powtórzy — uciął.
Rozumiałem przyjaciela. Nie było mu lekko. Maszyna kaprysiła. Ostatnim razem o mało nie rozsypała się od przeciążenia. Z trudem wydostaliśmy się ze średniowiecza.
Również sytuacja w domu stawała się coraz bardziej napięta. Rodzice kłócili się prawie bez przerwy. Znacznie częściej niż w okresie wizyt naukowców. I chociaż minęło dostatecznie dużo czasu, nie mogli osiągnąć jednomyślności. Tacy już byli ci rodzice Wani. Ach, gdyby nie ta ich nieprzyjemna wada…
Wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie. Przyszliśmy do Wani z zamiarem rozpoczęcia pracy. Ale nie było o tym nawet mowy. Rodzice kłócili się. Nie można ich było uspokoić. Zauważyłem, że lustro na toaletce jest rozbite, a serweta ze stołu leży na podłodze.
Zauważyłem także, że memu przyjacielowi drżą ręce. Nienawidził takich chwil.
— Spytamy o to jego samego — powiedział nagle Kuźma Serafimowicz, zobaczywszy syna.
Chwyciłem czapkę i pomknąłem po schodach na dół. Tego, co było dalej, mogę się tylko domyślać.
Rozklekotana maszyna była nastawiona na mały promień działania. Wania podbiegł do niej i szarpnął dźwignię, by cofnąć czas choćby o dwie godziny. Zdarzało mu się już w ten sposób uspokajać rodziców. Ale ręce drżały mu silniej niż zazwyczaj. Szarpnął zbyt mocno i czas wszedł w poślizg. Maszyna zniknęła, zniknął i Wania. A rodzice odmłodnieli o jakieś dwanaście lub trzynaście lat. I jeszcze ich przy tym odrzuciło od siebie.
Następnego dnia rano poszedłem zobaczyć, jak to się skończyło. Pobieżne oględziny pokoju powiedziały mi wszystko. Wania nie mógł powrócić z przeszłości. Restaurator czasu był zdemontowany i leżał w kącie komórki. Ale nie upadłem na duchu. Przecież według żelaznych praw matematycznego prawdopodobieństwa, wszystko powinno się powtórzyć.
Odmłodzeni rodzice powinni znów się spotkać i zapałać do siebie sympatią. A ponownie urodzony Wania znów powinien stworzyć wspaniały i bardzo ludzkości potrzebny aparat — maszynę czasu.
Tak się tez stało. Spotkali się. Wyśledziłem ich pod tym samym zegarem, pod którym wyznaczali sobie spotkania przed trzynastoma laty. Triumfowałem. Miałem powody.
Przepiękne jesteście, o matematyczne prawidłowości! I ty, stalowa logiko wydarzeń! Wania będzie!
Maszyna będzie!
Ale cóż to? Chłopak, zadziwiająco podobny do ojca Wani, i dziewczyna, po prostu kopia jego matki, stoją i milczą. Patrzą na siebie podejrzliwie i ze strachem. Nagle odwracają się i idą w różne strony! Spociłem się z wrażenia. Najwidoczniej pamięć obojga zachowała wspomnienia oczekującej ich przyszłości. Tak nie urodził się chłopiec, tak zginęła maszyna czasu.
Przełożył Tadeusz Gosk