Выбрать главу

Ilja Warszawski PODRÓŻ W NICOŚĆ

Minęło już pięć lat od mego ostatniego spotkania z profesorem Bieriestowskim.

Myślę, że byłem jedynym człowiekiem, do którego profesor czuł coś w rodzaju zaufania.

Zresztą słowo „zaufanie” w tym wypadku nie jest najlepsze. Po prostu byłem mu bardzo potrzebny do realizacji jego fantastycznych planów. Koniecznie musiał mieć przy sobie obiektywnego świadka, aby olśnić swoich sceptycznych kolegów fajerwerkiem niezwykłych faktów, które dowiodą, jak bardzo góruje on nad innymi uczonymi. Wydaje mi się, że profesor o niczym innym w ogóle nie myślał. Nie zawahałby się nawet przed najwulgarniejszą mistyfikacją. Podobno zresztą w tej dziedzinie był po prostu mistrzem.

Prawdę mówiąc do tej pory nie jestem pewny, czy nie stałem się mimo woli wspólnikiem naukowej hochsztaplerki. A jeżeli cokolwiek świadczy o tym, że Bieriestowski był autentycznym naukowcem, to chyba tylko okoliczności jego śmierci.

Bardzo jest mi trudno zorientować się w tym wszystkim, ponieważ nie jestem fizykiem i wiele z tego, co mówił Bieriestowski, było dla mnie po prostu niezrozumiałe. Co zaś dotyczy tego, co widziałem na własne oczy, mogła to być najzwyklejsza halucynacja, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę stan, w jakim się podówczas znajdowałem.

O tym wszystkim muszę uprzedzić czytelników, nim przystąpię do relacjonowania historii mojego udziału w doświadczeniu Bieriestowskiego.

Profesora Bieriestowskiego poznałem latem, w czasie urlopu. Jego willa, w której mieszkał przez okrągły rok, stała na samym skraju niewielkiego letniska. Był to piętrowy, zaniedbany, ponury budynek otoczony wysokim parkanem.

Wszyscy moi sąsiedzi wiele mówili o Bieriestowskim. Opowiadano, że jest odludkiem, mówiono o jego częstych wybuchach straszliwego gniewu, w czasie których profesor całkowicie tracił panowanie nad sobą i każdego, kto mu się wtedy napatoczył, obrzucał gradem wyzwisk.

Opowiadano, że jego odejście na emeryturę poprzedził jakiś straszliwy skandal na uniwersytecie, na którym Bieriestowski był wykładowcą fizyki.

Bieriestowski mieszkał samotnie, wystarczało mu towarzystwo psa, owczarka.

Niekiedy pojawiał się w miejscowym sklepie, wtykał ekspedientce spis potrzebnych mu zakupów, torbę i pieniądze i zachmurzony czekał, dopóki nie zapakują mu zamówionych towarów.

Sąsiadów nawet nie próbował poznać, nigdy także nie kłaniał się nikomu.

Ja zresztą również niezbyt interesowałem się ludźmi, ponieważ cały mój czas poświęcałem na łowienie ryb. Udało mi się znaleźć o dwa kilometry od wsi, licząc w dół rzeczki, niewielką odnogę, nad którą co dzień rano przychodziłem z wędkami. Jeżeli ryba brała dobrze, przesiadywałem tam aż do samego wieczora.

Pewnego dnia rano zauważyłem, że moje ulubione miejsce pod wierzbą, gdzie tak dobrze brały piskorze, zostało już przez kogoś zajęte. Żaden wędkarz nie lubi, kiedy ktoś nagle zajmuje jego ulubione miejsce. Ale cóż było robić. Usiadłem w pobliżu i niechętnie obserwowałem nieproszonego gościa. Był to człowiek stary, ubrany w wytarty welwetowy garnitur. Spod nasuniętego na czoło słomkowego kapelusza sterczał długi nos i niezbyt schludnie utrzymane rude wąsy. Właściciel wąsów najwidoczniej zupełnie nie interesował się spławikiem, wydawało się, że zgoła zasnął, wsparty plecami o pień drzewa.

Moje nowe miejsce było ze wszech miar niewygodne. Nie mówiąc już o tym, że przez cały czas musiałem siedzieć na palącym słońcu, dno rzeki w tym miejscu porośnięte było wodorostami i dwa razy musiałem włazić do wody, żeby odczepić zaplątane haczyki.

Ryba brała słabo i cały ranek mogłem uważać za stracony. Rzucając nieżyczliwe spojrzenia na przybysza złożyłem wędki i poszedłem sobie do domu. Następnego dnia przyszedłem o godzinę wcześniej niż zwykle, mając nadzieję, że tym razem będę pierwszy. Ale choć była dopiero szósta, rude wąsy już sterczały spod mojej wierzby. Najbardziej oburzające było to, że stary znowu spał pozostawiwszy wędki własnemu losowi. Tkwiłem nad wodą do samego wieczora licząc na to, że tamten zbudzi się wreszcie i pójdzie sobie. Próżne nadzieje! Przez cały dzień raz tylko otworzył oczy, żeby wyciągnąć wędkę, zdjąć z haczyka nie wiadomo jakim cudem złowioną rybę, wrzucić ją z powrotem do wody i znów zarzucić wędkę bez przynęty.

Ciągnęło się tak przez dni kilka.

W końcu pewnego ranka złamałem wędkarskie obyczaje i usiadłem obok niego.

Stary otworzył oczy, wysmarkał się na trawę, ale nawet nie spojrzał w moją stronę.

Przez dwie godziny uważnie obserwowałem spławiki, ale ryba nie chciała brać.

Postanowiłem przeczekać południe, otworzyłem przyniesione ze sobą czasopismo i zagłębiłem się w artykuł o tunguskim meteorycie.

Nagle ktoś wyrwał pismo z moich rąk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem mojego sąsiada. Tego już nie mogłem znieść.

— Czy nie wydaje się panu… — zacząłem. Ale stary cisnął czasopismo do rzeczki, bardzo wyraźnie powiedział: „Kretyn!” — i znów oparł się o drzewo zamykając oczy.

Wszystko to było tak niezwykłe, że mnie zatkało.

Zabrałem wędki i ruszyłem ku domowi dając sobie słowo honoru, że już jutro wyszukam sobie inne miejsce nad wodą, takie, gdzie wariaci nie przychodzą.

Ku memu zdziwieniu stary również podniósł się, zostawił wędki na brzegu i głośno sapiąc pomaszerował obok mnie.

— To idiotyczny artykuł — powiedział nagle. — Wreszcie znalazł się we właściwym miejscu.

— Pan wybaczy — powiedziałem. — Nie znamy się i w ogóle wydaje mi się, że pana zachowanie…

— Jestem Bieriestowski — przerwał mi — i co nieco się na tym rozumiem.

Popatrzyłem na niego z ciekawością. „A więc tak on wygląda” — pomyślałem. — „Dobry sobie”.

Przez chwilę szliśmy w milczeniu.

— Tylko bałwan może przypuścić — powiedział profesor — że w naszej przestrzeni mogą być obecne zauważalne ilości antymaterii.

— Wydaje mi się, ze autor artykułu mówił o zbudowanym z antymaterii bolidzie, który wtargnął do naszej atmosfery z głębi kosmosu, więc trudno tu chyba mówić o naszej przestrzeni — odpowiedziałem rozdrażniony — w każdym razie to nie jest powód, by wrzucać pismo do wody.

— Kiedy mówię „nasza przestrzeń” — powiedział — mam na myśli coś zupełnie innego, coś, co nawiasem mówiąc, nie poddaje się pańskiemu rozumieniu.

— Nie jestem fizykiem, ale dziennikarzem — powiedziałem — i najzupełniej wystarczają mi te wyobrażenia, które sobie kształtuję przy lekturach literatury popularnonaukowej. Nie mam dostatecznego przygotowania, aby móc wyrobić sobie jakiś głębszy pogląd.

— Bzdury! Absurd! — wrzasnął znienacka i zaczął tupać nogami. — Jeśliby wypchano panu głowę tymi wszystkimi idiotyzmami, które nazwano normalnym przygotowaniem podstawowym z matematyki i fizyki, to o pogłębieniu pańskiej wiedzy nie mógłby pan nawet marzyć. Pan by się zupełnie nie różnił od uczonych osłów, dementywnych półgłówków i naukowych urzędasów, którzy uważają się za autorytety w fizyce! Zresztą — dodał niespodziewanie spokojnie — jest pan dziennikarzem. Niewielu znam ludzi waszego fachu, ale zawsze sądziłem, że dziennikarze umieją dokładnie opisywać to, co widzą. Niech pan powie, jeśliby panu się zdarzyło zobaczyć coś takiego, co jest niedostępne ludzkiej wyobraźni, czy umiałby pan to opisać dostatecznie dokładnie?

— Pytanie jest zbyt niecodzienne, abym mógł odpowiedzieć na nie od razu — powiedziałem po chwili namysłu. — Ludzka wyobraźnia nie może ogarnąć sobą niczego takiego, co by nie składało się z elementów znanych już pojęć. W tej mierze szczytem możliwości ludzkiej wyobraźni jest istniejące u Chińczyków pojęcie „białego smoka”. Ten biały smok to po prostu biała karta, na której nic nie narysowano. Wyobrazić sobie zawczasu to, czego nikt jeszcze nie widział? To niemożliwe. Nie mogę odpowiedzieć na zadane przez pana pytanie.