— Przy określonej wyobraźni można wyobrazić sobie białego smoka jako czarnego — powiedział i zawrócił z powrotem ku rzece.
Następnego dnia pojechałem do miasta.
Kiedy już załatwiłem wszystkie sprawy, wszedłem do kawiarni, żeby zjeść drugie śniadanie, i pierwszym człowiekiem, na którego tam się natknąłem, był mój szkolny kolega, z którym nie widzieliśmy się od dwudziestu lat. Poznaliśmy się od razu i przez godzinę przeszło wykrzykiwaliśmy co chwila: „A pamiętasz?!”
Kiedyśmy już sobie przypomnieli wszystkie niegdysiejsze szkolne wydarzenia, kiedy wyjaśniliśmy dalsze losy większości naszych ówczesnych przyjaciół, kolega popatrzył na zegarek i jęknął. Okazało się, że spóźnił się na seminarium fizyki teoretycznej, na które specjalnie tutaj przyjechał.
— Trudno — powiedział — mam tam wykład dopiero jutro, a dziś widocznie sam los chce, żebyśmy wypili jeszcze jedną butelczynę.
— Słuchaj — zapytałem — czy tobie jako fizykowi mówi coś nazwisko Bieriestowski?
— Od razu widać nałogowego dziennikarza — roześmiał się mój kolega — dla każdego fizyka to nazwisko jest nieomal anegdotyczne, dla dziennikarza natomiast jest to prawdziwy skarb. Ostatnimi czasy coraz częściej próbuje się zwulgaryzować podstawowe pojęcia współczesnej fizyki. Wam to daje nie byle jakie pole do popisu. Bieriestowski to reprezentant zwulgaryzowanego typu uczonego-fizyka. Zresztą, chyba niedokładnie się wyraziłem. Może Bieriestowski i jest fizykiem. Doskonale zna to wszystko, o czym piszą specjalistyczne pisma, wykłada ze swadą, ale z pewnością nie jest uczonym. Jego własne idee są absurdalne i absolutnie nie do udowodnienia. Hipotezy naukowe, które Bieriestowski wytrząsa ze swej wyobraźni jak z rogu obfitości, są spekulatywne. Bieriestowski zawsze pracuje w dziedzinie, w której jest do dyspozycji tak mało faktów, i tak ze sobą niezgodnych, że żaden szanujący się uczony nie zaryzykuje ich teoretycznego uogólniania. Bieriestowski nigdy nie publikuje rezultatów swoich eksperymentów, przeprowadza je w całkowitej samotności w laboratorium, w którym króluje duch średniowiecznej alchemii. Gdyby był pisarzem, malarzem, kompozytorem, to jego niepohamowana fantazja i jego temperament z pewnością zapewniłyby mu rozgłos, ale w nauce może być tylko zwykłym fantastą. A zresztą i na uniwersytecie zaproponowano mu przejście na emeryturę, ponieważ w jego wykładach studenci nigdy nie mogli zorientować się, gdzie jest granica między obowiązującym programem a fantazją Bieriestowskiego.
— Czyżbyś nie uważał fantazji za niezbędny element twórczego podejścia do nauki?
— zapytałem.
— Rozmaite są rodzaje fantazji — odpowiedział mi, najwyraźniej niezadowolony. — Einstein również był fantastą, kiedy tworzył teorię względności. Ale to była precyzyjna naukowa wyobraźnia, uskrzydlająca uczonego, ale nie wyprowadzająca go nad krawędzie metafizyki.
Teraz są inne czasy. Mamy do dyspozycji tyle nie wyjaśnionych zjawisk, że byle dureń może sobie pofantazjować na tematy naukowe. Pod koniec minionego wieku wszystko było o wiele prostsze: mechanika Newtona i teoria pola Maxwella wyjaśniały, jak się wydawało podówczas, wszystkie zjawiska. Dziś gubimy się, stając wobec całej lawiny odkryć. Nawet cząsteczki elementarne rozpatrujemy dziś jako struktury nieskończenie skomplikowane. Nie ma teorii, która uogólniłaby wszystko, i osobnicy w rodzaju Bieriestowskiego to właśnie wykorzystują zalewając naukę wodą niepoważnych hipotez.
— Ale mimo wszystko — powiedziałem — mimo twej miażdżącej charakterystyki Bieriestowski jakoś został profesorem.
— Nie tylko profesorem, nawet doktorem nauk matematyczno-fizycznych. Ale jaką zawiłą drogą doszedł do tego! Zresztą, skoro tak się nim interesujesz, mogę ci to i owo opowiedzieć.
W tysiąc dziewięćset drugim roku Bieriestowski skończył wydział historyczno— filologiczny uniwersytetu petersburskiego. Wyspecjalizował się w jakichś indyjskich narzeczach i wkrótce po ukończeniu studiów wyjechał do Indii. Nikt nie wie, czym się zajmował w ciągu kilku następnych lat. Powiadają, ze studiował mistyczne nauki jogów i znakomicie opanował sztukę zbiorowej hipnozy. Te swoje talenta zademonstrował dwukrotnie, nawiasem mówiąc w niesłychanie skandaliczny sposób. W tysiąc dziewięćset dwunastym, po ukończeniu wydziału matematyczno-fizycznego na uniwersytecie w Getyndze, kiedy był już privat-docentem, w czasie wykładu nagle się nad czymś zadumał, usiadł za stołem i na kawałku papieru zaczął wyprowadzać jakieś równania. Audytorium, pozostawione same sobie, zaczęło hałasować.
Wtedy Bieriestowski wstał, zrobił rękami kilka płynnych gestów i zaskoczeni słuchacze zobaczyli na katedrze nosorożca spokojnie prowadzącego wykład, ten sam, który Bieriestowski miał u nich poprzednim razem. A profesor, jakby nigdy nic, w dalszym ciągu pisał sobie coś przy stole.
Przed dziesięcioma laty Bieriestowski bronił swojej pracy doktorskiej na posiedzeniu niezmiernie szanownej Rady Naukowej.
Już po wysłuchaniu krótkiego wstępu na twarzach zebranych zaczęło się malować niedowierzanie wywołane ekstrawaganckimi hipotezami prelegenta. Bieriestowski, czując, ze za chwilę wybuchnie skandal, po prostu uśpił członków Rady. Kiedy rozprawa dobiegła końca, nikt z obecnych nie chciał się przyznać, ze przespał całe posiedzenie, i dysertację przekazano innej Radzie Naukowej.
— A przecież mimo to przyznano mu doktorski tytuł? — zapytałem.
— Żadna jeszcze rozprawa doktorska nie wzbudziła tylu sporów co ta. Po trzykroć przekazywano ją ekspertom do zaopiniowania. W końcu przyznano mu tytuł naukowy nie za treść rozprawy, ale za rzeczywiście znakomitą metodę matematyczną, którą wynalazł, aby się nią posłużyć przy udowadnianiu swoich, bardziej niż ryzykownych wniosków. Okazało się, że metoda ta jest zgoła niezastąpiona przy rozwiązywaniu niektórych równań mechaniki fal. W ogóle uważam, że Bieriestowski mógłby być znakomitym matematykiem. W tej dziedzinie nauki jest niedościgniony, niestety, uważa siebie za urodzonego fizyka.
Zrobiło się już późno i odprowadziwszy kolegę do hotelu pośpieszyłem na pociąg.
Przez dwa dni nie chodziłem nad rzeczkę, czułem się nie najlepiej.
Trzeciego dnia usłyszałem w sieni jakieś tupania i sapania, przemieszane z pomrukiwaniem i niegłośnymi przekleństwami. Wstałem z łóżka, wyszedłem do sionki i zobaczyłem tam Bieriestowskiego. Siedział na podłodze i wysypywał piasek z buta. Tak był pogrążony w tej czynności, że nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Włożywszy buty wszedł do mojego pokoju i bezceremonialnie przysiadł na łóżku. Stałem, czekałem, co z tego wyniknie.
— Kiedy mówię o przestrzeni — powiedział, jakby kontynuując rozpoczętą wcześniej rozmowę — mam na myśli nie geometryczną przestrzeń Euklidesa, ale przestrzeń realną, wyposażoną we właściwości fizyczne. Przestrzeń ta tym przede wszystkim różni się od przestrzeni geometrycznej, że istnieje w czasie. Taka przestrzeń może zmieniać kształt, gęstość, ma właściwości w pewnym sensie elastyczne, jest wreszcie przepełniona polami elektromagnetycznymi i polami grawitacyjnymi, jest nosicielem materii. Trudno orzec, co jest bardziej materialne — przestrzeń czy to, co przywykliśmy rozumieć pod słowem „materia”. Ale najistotniejsze jest to, że przestrzeń realna może istnieć i równocześnie nie istnieć.
— Przepraszam, jak to: jednocześnie istnieć i nie istnieć? — zapytałem. — Obawiam się, że mój mózg nie jest dostatecznie wygimnastykowany, aby mógł przyjmować tego rodzaju idee.