Выбрать главу

— No właśnie — odpowiedział mi na to, zacierając ręce — chodzi właśnie o mózg.

Sam pan mówił, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie niczego, co by nie było kombinacją znanych nam już obrazów i pojęć. Jednak współczesnej fizyce pojęcia te nie na wiele się przydadzą. Aby choć trochę zrozumieć, musimy uciekać się do analogii, które czerpiemy ze znanych nam wyobrażeń. Ale to nie zawsze jest to, co byśmy chcieli sobie wyobrazić. Można opowiedzieć słowami treść utworu muzycznego, ale niech pan spróbuje wyjaśnić człowiekowi głuchemu od urodzenia, co to jest muzyka. Nawet po przeczytaniu setki librett samo pojęcie muzyki pozostanie dla niego nieuchwytne i nieosiągalne.

— A pan mimo wszystko postanowił spróbować? — zapytałem.

— To akurat, o czym dotąd z panem rozmawialiśmy, należy do kategorii pojęć nietrudnych do zrozumienia — odparł. — Przestrzeń istnieje i nie istnieje zarazem dlatego, że sam czas jest nieciągły. O wiele trudniej byłoby wyobrazić sobie przestrzeń bez czasu niż jednoczesny brak i tego, i tamtego.

— Myśli pan, że mówiąc o nieciągłości czasu ułatwił mi pan zrozumienie pańskich sofizmatów o przestrzeni? — zapytałem.

Spojrzał na mnie z wściekłością. Najwyraźniej rozgniewało go słowo „sofizmaty”.

— Zacznijmy z innej beczki — powiedział spokojniej, niż tego mogłem oczekiwać.

— Słyszał pan o kwantach?

— Co nieco słyszałem — odpowiedziałem. — Kwant to niepodzielna porcja energii, którą może wchłonąć lub wydzielić elektron przeskakując z jednej orbity na inną.

— A więc, czy wie pan, że nikomu jeszcze nie udało się zaobserwować elektronu, w chwili kiedy akurat przeskakuje z jednej orbity na drugą? Co więcej, zostało teoretycznie dowiedzione, że elektron w atomie nigdy nigdzie nie może się znajdować w takim stanie.

Elektron istnieje tylko na określonej orbicie. Nie ma czegoś takiego, jak elektron zmieniający orbitę. Słuszniej zresztą byłoby powiedzieć, ze elektron powstaje niż: „elektron istnieje”. A teraz niech pan sobie wyobrazi, ze dokładnie rejestrujemy czas w systemie elektronu. Co się dzieje z czasem w tym momencie, kiedy elektron jest w trakcie przeskakiwania z jednej orbity na drugą?

— Nie wiem — powiedziałem — trudno o tym wyrokować, skoro nie istnieje sam system, w którym mielibyśmy rejestrować czas.

— Nie istnieje system, a więc nie istnieje również nic w tym systemie, nie ma ani czasu, ani przestrzeni, ani ruchu, ani wreszcie tego, co w tym systemie przyzwyczailiśmy się uważać za materię. Według naszych pojęć jakkolwiek długo trwałby taki przeskok przez nicość, przeskok taki nie mógłby być wykryty w samym systemie, ponieważ po powstaniu określonego układu w systemie czas nadal upływa zupełnie tak samo, jak przed zanikiem układu poprzedniego.

— A jednak z naszego punktu widzenia ta część przestrzeni, która zawarta jest we wnętrzu atomu, nie ginie w chwili przeskoku elektronu z jednej orbity na inną? — zapytałem.

— Oczywiście że nie ginie — odpowiedział Bieriestowski. — Bardzo uprościłem obraz rzeczy po to, by łatwiej mógł pan zrozumieć, czym jest nieciągłość istnienia naszego systemu w ogóle.

— Przepraszam, o jakim systemie pan mówi? — zapytałem ze zdumieniem.

— No, tego wszystkiego — niedbale zatoczył dłonią — tego wszystkiego, jednym słowem, cośmy przyzwyczaili się rozumieć pod słowem „wszechświat”. Wszystko, co nas otacza, jest podporządkowane jednemu wspólnemu rytmowi istnienia.

Milczałem przez dobrą chwilę, oszołomiony nie tyle oryginalnością tego, co powiedział, ile niedbałym tonem jego słów. Robiło to takie wrażenie, jakby rozprawiał o rzeczach, które od dawna mu obrzydły, których ma powyżej uszu.

— Cóż więc istnieje w tych chwilach, kiedy nic nie istnieje? — z trudem sformułowałem to koślawe zdanie.

— Istnieje wówczas inny czas, inna przestrzeń, inna materia.

— Jakie inne? — zapytałem, próbując zrozumieć to, o czym mówił.

— Antymateria, antyczas, antyprzestrzeń — odparł. — Ale to, co nazywamy energią, pozostaje mniej więcej tym samym dla obu systemów. Energia jest jedynym ogniwem łączącym oba te systemy, ponieważ jest rezultatem ich wzajemnego na siebie oddziaływania.

— Jakże tu można mówić o wzajemnym na siebie oddziaływaniu, skoro oba systemy istnieją w różnych momentach?

— Oczekiwałem tego pytania — uśmiechnął się profesor — to pytanie dowodzi raz jeszcze, jak bardzo jest pan nieświadom najelementarniejszych spraw. Kiedy mówimy o jakiejś pojedynczej molekule, nigdy nie możemy przewidzieć zawczasu tego, jak się ona zachowa w jakichś ściśle określonych warunkach. Prawa fizyki są prawdziwe tylko w odniesieniu do wielkich zespołów cząsteczek, ponieważ mają charakter statystyczny. Wspólny wszystkiemu rytm istnienia naszego systemu nie powoduje bynajmniej, że jakaś liczba atomów nie może wypaść z tego rytmu i zostać wyrzucona w antyprzestrzeń. Analogiczne procesy zachodzą w antyświecie. Niewyczerpane zapasy energii, którymi dysponuje nasz wszechświat, nie są niczym innym, jak tylko rezultatem anihilacji antymaterii z materią. Należałoby oczekiwać, że ponieważ znak ładunku, kierunek spinu, znak magnetycznego momentu, odróżniające materię od antymaterii, są równie prawdopodobne, we wszechświecie powinna się znajdować jednakowa ilość materii i antymaterii, z jednakową gęstością rozmieszczona w przestrzeni.

To nieuniknienie doprowadziłoby do anihilacji z gigantycznym wydzieleniem energii. Jeżeli nawet przyjąć, że z wydzielone] przy tym energii kiedyś znowu mogłaby powstać materia, to znów prawdopodobieństwo powstania antymaterii byłoby równe prawdopodobieństwu powstania materii, i natychmiast znowu mielibyśmy do czynienia z anihilacją. W konsekwencji tego założenia nasz wszechświat przedstawiałby sobą nieustannie wybuchającą substancję. W rzeczywistości tak nie jest i cząsteczki antymaterii w swojej czystej postaci znajdują się w naszym świecie w nieskończenie małych ilościach. I tylko przy energiach bardzo wysokiego rzędu, kiedy zakrzywienie przestrzeni i związany z nim rytm procesów czasu zmienia się.

Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Czułem, że Bieriestowski chce mnie o coś zapytać, ale nie może się zdecydować. Takie niezdecydowanie do tego stopnia przeczyło mojemu wyobrażeniu o Bieriestowskim, że mimo woli zapragnąłem mu pomóc. Zresztą być może po prostu szukałem sposobu, aby jak najszybciej się go pozbyć. Zalew niezwykłych pojęć, którymi uraczył mnie profesor, zmęczył mnie.

— Wydaje mi się — powiedziałem — że idąc do mnie miał pan jakiś określony cel.

Może pan mówić ze mną szczerze.

— Zupełnie słusznie — odparł profesor. — Jednak jest pan jeszcze całkowicie nie przygotowany do poważnej rozmowy. Oprócz tego wydaje mi się, że pan się zmęczył.

Niektóre elementarne pojęcia, o których mówiłem, nie znalazły sobie jeszcze miejsca w pańskiej świadomości. To, co przyjęto nazywać zdrowym rozsądkiem, protestuje przeciwko zaakceptowaniu tych pojęć. Minie kilka dni i wszystko się ułoży. Dam panu znać o naszym następnym spotkaniu.

Bieriestowski wstał i wyszedł bez pożegnania.

Przez kilka dni padało i prawie nie wychodziłem z domu. Szczerze mówiąc zupełnie nie miałem ochoty na spotkanie z Bieriestowskim. Było coś w profesorze, co wywoływało antypatię.

Trudno mi powiedzieć, co to właściwie było. Najpewniej wyższość, z jaką na mnie spoglądał.

Nie miałem wątpliwości, ze miałem w jego planach odegrać jakąś rolę. Sposób, w jaki nu się przyglądał, przypominał oglądanie w sklepie przedmiotu, który zamierza się kupić. Zdaje się, że Bieriestowski nie wątpił, że jeśli będę się dla niego nadawał, to sprawa będzie zdecydowana niezależnie od mojej woli.