Wielokrotnie wracałem myślami do naszej ostatniej rozmowy. Chociaż to, o czym mówił profesor, było dziwne, równocześnie stawało się dla mnie coraz to bardziej interesujące.
Podświadomie myślałem o tym bez przerwy. Zacząłem nawet podejrzewać, ze stałem się obiektem jego hipnotyzerskich eksperymentów.
Po czterech dniach wyszedłem, żeby kupić papierosy.
W drzwiach do sklepu zderzyłem się z Bieriestowskim.
— Przyszedłem po pana — powiedział patrząc swoim zwyczajem gdzieś w bok.
— A skąd pan wiedział, że ja tu akurat przyjdę? — zapytałem.
— Po prostu wezwałem tu pana — odpowiedział. — Chodźmy.
Bezwolnie powlokłem się za Bieriestowskim.
Kiedy zbliżyliśmy się do jego domu, profesor wyjął pęk kluczy i długo manipulował nimi przy niedużych drzwiczkach w ogrodzeniu. W końcu drzwiczki się otworzyły.
— Niech pan wejdzie — powiedział.
To, co się stało potem, przypominało zły sen. Poczułem uderzenie, wszystkie przedmioty znajdujące się w moim polu widzenia uciekły gdzieś w dół i nagle okazało się, ze leżę na ziemi.
Ostre zęby wpijały się w moje gardło.
— Puść, Reks — krzyknął Bieriestowski, i olbrzymi pies warcząc wściekle pobiegł w kierunku domu.
— Byłem nieostrożny — powiedział Bieriestowski, najspokojniej obserwując, jak podnoszę się z ziemi. — Byłoby wręcz fatalnie, gdyby pies zagryzł pana właśnie teraz, kiedy jest mi pan potrzebny.
Dziwne było, ze jego słowa bynajmniej mnie nie oburzyły. Jakaś tępa bezwolność napłynęła na mnie.
Staliśmy na środku podwórza, które do złudzenia przypominało plac w składnicy złomu.
Mnóstwo jakichś zniszczonych aparatur i przyrządów poniewierało się tam, gdzie kiedyś były klomby. Na samym środku podwórza stało kilka transformatorów.
— Napsułem im wszystkim sporo krwi, zanim postawili mi tutaj te transformatory — powiedział chełpliwie profesor. — Zresztą dla moich potrzeb ich moc jest śmiesznie mała.
Potrzebne mi są miliardy kilowatów, tak że te transformatory mogę wykorzystywać jedynie do ładowania kondensatorów. Zasadniczą ilość energii koniecznej dla moich doświadczeń muszę zdobywać sam. W tym, dzięki bogu, nikt mnie nie ogranicza.
Weszliśmy do domu. Światło dzienne słabo przebijało się przez szczeliny w zamkniętych okiennicach. Jednakże Bieriestowski podszedł do okna i zaciągnął grubą storę.
Potem zapalił światło.
„Laboratorium średniowiecznego alchemika” — przypomniałem sobie mimo woli słowa kolegi.
Chaotycznie nagromadzone aparaty o przedziwnym wyglądzie, przewody i izolatory wysokiego napięcia nieomal uniemożliwiały poruszanie się po laboratorium. Tam, gdzie było najwięcej aparatów, stały dwa fotele lotnicze.
Bieriestowski ujął mnie pod rękę i zręcznie lawirując pomiędzy przeszkodami poprowadził mnie ku fotelom i usadowił w jednym z nich.
— Teraz możemy kontynuować naszą rozmowę — powiedział rozsiadając się w drugim fotelu.
Milczał przez chwilę, intensywnie nad czymś zamyślony, a potem nieoczekiwanie zapytał: — Nie ma zapewne na Ziemi dziennikarza, który nie marzyłby o tym, żeby znaleźć się w kosmosie jako pierwszy przedstawiciel swojego zawodu?
— Czy ma pan zamiar zaproponować mi, żebym został kosmonautą? — zapytałem, zdumiony jego słoni.
— Skądże — odparł z uśmiechem. — Nawet najbardziej od nas oddalone rejony kosmosu to nic innego jak tylko przedpokój naszego wszechświata. Wyobraźnia ludzka już od dawna obmacała je i obśliniła. To, co rzeczywiście chcę panu zaproponować, można by najsłuszniej określić jako wyprawę w Nicość. Tam, dokąd nie dotarła nawet fantazja ludzkości, umiejąca wyobrazić sobie białego smoka jako nie zapisany arkusz papieru. Innymi słowy, mam zamiar pokazać panu nie tyle samego smoka, ile jego odwrotność, z tym, że zechce pan zawiadomić potem ludzkość o tym, jak to wyglądało.
— Czyżby miał pan na myśli pański hipotetyczny antyświat?
— O, mógłbym i tam pana wyprawić, ale stamtąd nie mógłby pan już wrócić. Pobyt pana tam równałby się niejakiemu zmniejszeniu entropii systemu z powodu narastania potencjału energetycznego, a pan sam stałby się tylko potężną eksplozją promieniowania.
Całe pańskie siedem i pół technicznych jednostek masy przekształciłoby się w energię niedostępnego dla nas antyświata. To na nic. Jest mi pan potrzebny właśnie tutaj jako żywy i naoczny świadek najfantastyczniejszego eksperymentu, jaki zdoła przeprowadzić geniusz ludzki.
Mnie ci naukowi kastraci tak czy owak by nie uwierzyli.
Przez dobrą chwilę sapał wściekle, a potem powiedział: — Czy może pan sobie wyobrazić, że czas w antyświecie jest niezgodny z naszym czasem, ponieważ odwrotny jest kierunek jego upływu?
— Nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Oczywista, nie należy wyobrażać sobie tego w ten sposób, że wszelkie procesy zaczynają się tam od końca, a kończą ich zapoczątkowaniem. Musimy znowu uciec się do pomocy analogii.
Niech pan spojrzy na siebie w lustrze. Nie ma pan przecież najmniejszych wątpliwości co do tego, że ma pan przed sobą swoje wierne odbicie. Ale jeżeli przyjrzy się pan swojemu odbiciu w lustrze uważniej, stwierdzi pan, że to odbicie nie ma z panem właściwie nic wspólnego.
Człowiek, którego pan widzi w lustrze, ma serce z prawej strony a wątrobę ze strony lewej. Pan się goli prawą ręką, a pańskie odbicie czyni to ręką lewą. Robi pan ruch prawą dłonią, odbicie robi lewą. Ale, co najdziwniejsze, żadnym przemieszczaniem w przestrzeni nie zdoła pan dopiąć tego, by pańskie lustrzane odbicie nakryło się dokładnie z oryginałem. To samo dzieje się w antyświecie z czasem. Ten czas jest jak gdyby lustrzanym odbiciem naszego. I dlatego, jeśli wyobrazimy sobie nasz czas jako wektor, to antyczas da się przedstawić jako inny wektor, skierowany w przeciwnym kierunku. To jest słuszne również dla wyrażenia przestrzennych wyobrażeń jednego świata w drugim.
— Wydaje mi się, że rozumiem — powiedziałem — ale jak możliwe jest przejście z przestrzeni w antyprzestrzeń?
Bieriestowski wyjął z kieszeni kartkę papieru, oderwał wąski pasek i pokazał mi go.
— Niech pan sobie wyobrazi — powiedział — że na powierzchni tego paseczka papieru znajduje się mrówka. Mrówka jest w normalnym położeniu, nogi jej są skierowane ku dołowi.
Krawędzie paska są zasmarowane klejem, tak aby mrówka nie mogła się po nich poruszać.
Mrówka musi przedostać się na dolną powierzchnię papieru, tak aby jej nogi skierowane były ku górze. Jak pan sądzi, czy mrówka potrafi tego dokonać?
— Oczywiście że nie, skoro nie może przekroczyć krawędzi — wypaliłem bez namysłu.
— A więc niech pan popatrzy — powiedział, przekręcił jeden z końców paska o sto osiemdziesiąt stopni i połączył oba końce, tak że powstało coś w rodzaju pierścienia. — Ma pan przed sobą jedną z najdziwniejszych figur — taśmę Móbiusa. Zmieniła się nie tylko forma paska papieru, ale również i jego właściwości. To, co przedtem nie mogłoby się udać mrówce, teraz stało się najzupełniej dla niej osiągalne. Niech pan uważnie śledzi mój ołówek.
Zaznaczywszy punkt na zewnętrznej powierzchni pierścienia Bieriestowski powiódł grafitem wzdłuż paska. Ku memu zdziwieniu ostrze ołówka znalazło się po chwili pod zaznaczonym punktem, ale po drugiej stronie papieru.
— Jest to znowu tylko naciągana analogia — powiedział Bieriestowski chowając ołówek do kieszeni. — Ale podobne zjawisko jest możliwe także i w realnej przestrzeni.
Tyle, że tam to wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Możemy zmieniać krzywiznę przestrzeni, ale mimo wszystko nie jest to krzywizna geometryczna, tylko określona zmiana czasowo-przestrzennych zależności systemu. Jeżeli położenie mrówki nogami ku dołowi porównamy do czasu w naszym systemie, a położenie nogami ku górze — do czasu antysystemu, to śledząc wędrówkę mrówki po taśmie Möbiusa możemy bez trudu zauważyć punkt, w którym mrówka będzie zwrócona nogami horyzontalnie w bok. Ten punkt, skoro mamy kontynuować analogię do czasu, bidzie się charakteryzował wektorem perpendykularnym wobec obu wektorów czasu.