Выбрать главу

Innymi słowy, jeżeli czas naszego systemu przedstawimy jako wektor skierowany z lewa na prawo, a antyczas jako wektor skierowany z prawa na lewo, to czas w punkcie przejścia będziemy mogli przedstawić jako wektor przebiegający z góry na dół bądź z dołu do góry.

Kierunek wektora czasu będzie właśnie określał zakrzywienie przestrzeni. Analiza wykazuje, że muszą istnieć co najmniej dwa takie punkty przejścia. Ale to jest znowu tylko uproszczenie.

Słuszniej byłoby wyobrazić sobie przejście jako nieprzerwaną zmianę wektora czasu, a płynny wektor czasu porównać do radialnego wektora złożonej krzywej superprzestrzennej, której właściwości mają pewne cechy wspólne z właściwościami taśmy Mobiusa. To, co chciałem panu zaproponować, to tylko niewielki na razie spacer we dwójkę wzdłuż niewielkiego odcinka tej krzywej.

Słuchałem Bieriestowskiego z zamkniętymi oczyma. Ogarnęła mnie jakaś słabość, nie czułem w sobie dość siły ani, żeby się poruszyć, ani tym bardziej, aby mu się sprzeciwiać. Zdawało mi się, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, istnieje zupełnie niezależnie ode mnie. Tylko ochrypły głos Bieriestowskiego dobiegał skądś, z niezbyt daleka.

— Jak długo to powinno potrwać? — raczej pomyślałem, niż powiedziałem.

— Licząc według naszego czasu ziemskiego nie dłużej niż jedną tysięczną sekundy, tyle akurat, ile trzeba, żeby rozładować kondensatory. Co zaś dotyczy czasu, w którym będziemy, ja i pan, istnieć, to czas ten nie może być wyrażony w dostępnych nam pojęciach, ponieważ wektor czasu będzie się nieustannie zmieniał.

— Nie wezmę udziału w pańskich bałwańskich eksperymentach! — powiedziałem bardzo głośno. Słowa, które wypowiedziałem, rozerwały jak gdyby krępujące mnie oploty zmęczenia. — Mam zupełnie dosyć tego galimatiasu, który mi pan proponuje. Mam już tego po uszy!

— Nie może pan nie wziąć udziału w doświadczeniu — odpowiedział mi Bieriestowski nadzwyczaj spokojnie. — Ponieważ doświadczenie już się rozpoczęło. Niech się pan uważnie rozejrzy.

W pierwszej chwili nie zauważyłem niczego niezwykłego, jeśli nie brać pod uwagę leciutkiej mgiełki, która przesłaniała bardziej oddalone spośród znajdujących się w laboratorium przedmiotów. Potem zaczęło mi się wydawać, że wszystko, co pozostaje poza obszarem foteli, na których siedzieliśmy, w jakiś dziwny sposób zmienia swój kształt. Ostre krawędzie wyokrągłały się, zmieniały się proporcje i wymiary. Wszystko wydłużało się i zarazem jakby spłaszczało.

Rzeczy traciły właściwą im barwę i przybierały jasnoróżowy odcień. Ściany laboratorium nie ograniczały już pola widzenia. Widziałem całą naszą miejscowość letniskową, sylwetki ludzi zastygłe w najdziwniejszych pozach, jasne gwiazdy na niebie. Wszystko stawało się przezroczyste.

Uczyniłem ruch, chcąc podnieść się z fotela, ale powstrzymał mnie głos Bieriestowskiego: — Niech się pan nie waży wstawać! Teraz każde przemieszczenie się w przestrzeni grozi katastrofą. Ta kombinacja pól, w której istniejemy, ma niezmiernie szybko malejący stopień głębokości. Poza tą kombinacją… Zresztą nie mam teraz czasu na to, żeby to wszystko panu wyjaśniać. Niech pan patrzy uważnie!

Znowu opuściłem się w oparcie fotela.

Teraz już zakłócone obrazy świata, do którego nawykłem, pojawiały się i znikały poddane jakiemuś nieustannie zwalniającemu się rytmowi. Przypominało to następstwo kadrów w filmie, ale pojawiające się kolejno obrazy pozbawione były jakiegokolwiek ruchu.

Przedmioty zmieniały swój kształt, ale wszystko pozostawało nieruchome, jak gdyby na wieki wieków zastygłe w bezruchu. Widziałem ludzi na ulicach z nogą wzniesioną do góry, aby zrobić kolejny krok.

Niedopałek papierosa wypluty przez sprzedawcę lodów zawisł w powietrzu tuż przy jego wardze.

Wszystkie przedmioty były ciemnoczerwone.

Bardzo mi trudno opisać to, co czułem. Poczucie upływu czasu zupełnie zanikło.

Wydawało się, że znikające i znowu pojawiające się obrazy zarazem istnieją i nie istnieją.

Widziałem wyraźnie Bieriestowskiego, siedzącego w fotelu, widziałem części aparatów ciasno otaczających nas ze wszystkich stron, widziałem wszystko, co było zawarte w niewielkiej, otaczającej nas przestrzeni. Obrazy znieruchomiałego świata, w którym dotąd żyłem, pojawiały się na przemian z jakimiś fioletowymi konturami, które nie wywoływały we mnie żadnych określonych skojarzeń. Widmowe te kontury nie tylko otaczały wyraźnie rozróżnialną przestrzeń, w której wnętrzu się znajdowałem, te kontury istniały również wewnątrz tej przestrzeni.

Widziałem, jak przenikają krępą sylwetkę Bieriestowskiego i wydawało mi się nawet, że pojawiają się także w moim wnętrzu.

Oczy z wolna przyzwyczajały się do następujących po sobie kolorów — czerwonego i fioletowego, i zacząłem dostrzegać w tych konturach niejakie prawidłowości.

Wydawało mi się, że widzę zarysy jakiejś przedziwnej budowli. Jedna z jej ścian przenikała przez ramię Bieriestowskiego i przez moją czaszkę.

Trudno mi powiedzieć, co było dalej. Ból nie do wytrzymania przeszył cały mój organizm.

Wydawało mi się, że jakaś siła wydziera mi wnętrzności. Otaczająca mnie przestrzeń eksplodowała z oślepiającym błyskiem i straciłem przytomność.

Najpierw powrócił ból i ten ból kazał mi pomyśleć, że jednak żyję. Potem poczułem odór spalonych przewodów i zapach ozonu. Potem otworzyłem oczy. Laboratorium było pełne dymu.

Przezwyciężając ból podszedłem do fotela, w którym leżał skulony Bieriestowski.

Ująłem w dłonie jego głowę, jęknął.

— Przebicie kondensatorów — wychrypiał. — Gdyby to się zdarzyło po przekroczeniu granicy przejścia, byłby z nami koniec. Oczywiście, zostaliśmy wyrzuceni z powrotem po krzywej opadającej.

Bieriestowski, nawet na wpół przytomny, pozostawał wierny sobie.

Zataczając się wyszedłem z laboratorium. Na podwórzu rzucił się na mnie owczarek, ale nieoczekiwanie podwinął ogon pod siebie, zawył i uciekł.

Dowlokłem się do domu czepiając się płotów i ścian. Ze słabości załamywały się pode mną nogi. Nieliczni przechodnie patrzyli na mnie ze zdziwieniem.

Kiedy wszedłem do pokoju, machinalnie zbliżyłem się do lustra. Moje własne odbicie wydało mi się zupełnie obce. Jakoś tam dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie nie rozbierając się i zasnąłem.

Kiedy się obudziłem, przy łóżku siedział lekarz w białym kitlu. U mego wezgłowia stała przerażona właścicielka domku, w którym wynajmowałem pokój.

— Ależ pan sobie pospał — powiedział doktor. — Już chciałem przewieźć pana do szpitala.

Teraz już wszystko jest w porządku, ale będzie pan musiał przez kilka dni pozostać w łóżku.

Proszę brać te krople. To wszystko jest rezultatem wyczerpania, przemęczenia.

Nawiasem mówiąc, czy lekarze mówili już panu kiedyś, że ma pan serce z prawej strony?

Zaprzeczyłem.

— To dziwne, że pan o tym nie wiedział. To dość rzadko spotykane odchylenie od normy.

— Mam już zupełnie dosyć wszelkich odchyleń od normy — powiedziałem, odwracając się twarzą do ściany. — Serdeczne dzięki!

Lekarz poklepał mnie po ramieniu, powiedział coś półgłosem do mojej gospodyni i wyszedł.