Выбрать главу

Zasnąłem znowu.

…Po kilku dniach listonosz przyniósł mi list od Bieriestowskiego. Profesor pisał, że choroba nie pozwala mu opuszczać mieszkania i prosił, abym go odwiedził w bardzo ważnej sprawie.

Nie odpowiedziałem na ten list.

Minęło jeszcze kilka dni. Wydawało się, że Bieriestowski postanowił zostawić mnie w spokoju. Ale w niedzielę rano, kiedy właśnie wybierałem się do miasta, jakiś śmiertelnie przerażony chłopaczek przyniósł mi świstek papieru. Nie zdążyłem go przeczytać, a mały już zniknął bez śladu.

„Niech Pan przyjdzie jak najszybciej. Wszystko Panu opowiem. To bardzo ważne”.

— Te trzy zdania nabazgrane były ołówkiem na świstku. Podpisu nie było, ale rozpoznałem niezwykły charakter pisma Bieriestowskiego, jego pochylone w lewo litery. Cisnąłem świstek na podłogę i poszedłem na stację.

Tak się złożyło, że zostałem w mieście przez dwa dni, i przez cały ten czas nie opuszczało mnie ani na chwilę jakieś złe przeczucie. Prawdę mówiąc żałowałem, że zachowałem się wobec Bieriestowskiego aż tak brutalnie. Wyobrażałem sobie chorego, samotnego starca, który niecierpliwie czeka, aż przyjdę, i postanowiłem, że zaraz po powrocie na letnisko pójdę go odwiedzić.

Prosto z pociągu poszedłem w stronę domu Bieriestowskiego. Ku memu zdziwieniu drzwiczki w parkanie były otwarte, a obok nich stał milicjant.

— Wejście wzbronione — powiedział, zagradzając sobą przejście.

Pokazałem mu swoją legitymację prasową.

— Zamelduję śledczemu — powiedział salutując — proszę tutaj poczekać.

Po kilku minutach wrócił i polecił mi iść za sobą. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był zabity pies.

— Trzeba go było zastrzelić — powiedział milicjant — nie pozwalał nikomu wejść.

Weszliśmy do laboratorium, a raczej do tego, co niegdyś nim było.

Cały środek laboratorium po prostu nie istniał. Głęboki lej ział w podłodze.

Brakowało także dużej części sufitu w centrum pomieszczenia. Ta część wyposażenia laboratorium, która się zachowała, wyglądała nad wyraz dziwnie. Mniej więcej tak wygląda kostka cukru, jeśli przez dobrą chwilę była zanurzona w gorącej kawie.

Podszedł do mnie młody człowiek ubrany po cywilnemu. Był to z pewnością śledczy.

— Niestety, w tej chwili nie możemy przekazać prasie żadnych jeszcze informacji — powiedział. — Wszystko to każe przypuszczać, że nastąpił tu wybuch, ale wybuch o takiej sile musiał być słyszany poza naszą miejscowością. Dziwne jest to, że nic nie usłyszał, nawet najbliżsi sąsiedzi. Nie wiedzielibyśmy o niczym, gdyby nie pies, który okropnie wył. Wył nieustannie przez dwie doby.

Jeszcze raz objąłem spojrzeniem szczątki laboratorium i wyszedłem na ulicę.

Nawet nie spytałem o losy Bieriestowskiego. Wszystko było dla mnie jasne.

„Wybuch miał miejsce nie tutaj, ale tam, na antypodach białego smoka” — pomyślałem.

Oto jest wszystko, o czym zamierzałem napisać.

Aha, zapomniałem wspomnieć o tym, że dentysta, u którego od lat leczę zęby, gotów jest przysiąc, że koronkę, którą mam na lewej górnej czwórce, założył mi kiedyś osobiście na górną czwórkę, ale prawą. Twierdzi, że to jedyny wypadek, kiedy go zawiodła pamięć zawodowa, z której jest tak bardzo dumny.

I oto mija pięć lat, od kiedy przy pisaniu posługuję się lewą ręką. Tak mi wygodniej.

Przełożyła Irena Lewandowska

Ilja Warszawski KAWIARNIA „POD MOLEKUŁĄ”

Wskazówki Elektronowego Kalkulatora Sprawowania się Miszki przez cały tydzień niezmiennie wskazywały stopień: „celująco”, postanowiliśmy więc uczcić to wydarzenie.

Lula zaproponowała, żebyśmy się wybrali na koncert Silnych Wrażeń. Ja powiedziałem, że można by zwiedzić Muzeum Zapachów Alkoholowych Napojów Wysokoprocentowych. A Miszka zażądał, żebyśmy poszli do kawiarni „Pod molekułą”.

Oczywiście pojechaliśmy do kawiarni, bo to przecież właśnie Miszka tak dobrze się sprawował i byłoby rażącą niesprawiedliwością pozbawiać go prawa wyboru.

Na myślolocie dotarliśmy do kawiarni bardzo szybko. W drodze tylko raz zatrzęsło nami, kiedy pomyślałem, że warto by jednak na minutkę wpaść do Muzeum. Na szczęście nikt tego nie zauważył.

W kawiarni skierowaliśmy się do czerwonego stolika, ale Lula powiedziała, że bardziej jej smakują potrawy syntetyzowane z jasnej nafty niż te z ciemnej.

Przypomniałem jej o tym, co pisały gazety, że nie ma między tymi potrawami żadnej istotnej różnicy.

Lula na to, że być może jest to jej kaprys, ale że jeżeli już robi się coś dla własnej przyjemności, to czemu nie pozwolić sobie na kaprysy.

Nie sprzeczaliśmy się z nią, bo bardzo kochamy naszą Lulę i chcieliśmy, żeby miała jak najwięcej przyjemności z naszego pobytu w kawiarni.

Kiedy usiedliśmy przy białym stoliku, na ekranie telewizora pojawił się robot w białej czapeczce i w białym fartuchu. Uśmiechnięty robot poinformował nas, że w kawiarni syntezy molekularnej mamy do wyboru trzysta sześćdziesiąt dań. By otrzymać wybrane danie, należy nakręcić jego numer na tarczy automatu i danie zostanie zsyntetyzowane wprost na naszych talerzach. Robot powiedział jeszcze, że jeżeli mamy ochotę na coś, czego nie ma w karcie, to musimy przymocować do głowy antenę i wyobrazić sobie to danie, a wtedy automat wykona nasze zamówienie.

Spojrzałem na Miszkę i zrozumiałem, że mamy ochotę wyłącznie na to, czego nie ma w karcie.

Lula zamówiła dla siebie porcję oładków, a ja pseudobefsztyk pospolity. Befsztyk był rumiany i wyglądał nad wyraz apetycznie. Lula powiedziała, że nie zdoła zjeść tylu oładków i żebym wziął od niej połowę jej porcji Tak też zrobiliśmy, a ja jej oddałem połowę.befsztyka.

Kiedyśmy się tym zajmowali, Miszka smętnie dłubał widelcem w potrawie własnego pomysłu, składającej się z kiszonych ogórków, śledzia, bitej śmietany i dżemu malinowego i próbował zrozumieć, dlaczego czasami połączenie bardzo dobrych rzeczy daje w rezultacie takie obrzydliwstwo.

Zlitowałem się nad nim i wstawiłem jego talerz do destruktora, a Lula powiedziała, że kiedy wymyśla się jakieś danie, należy się bardziej skoncentrować.

Wtedy Miszka zaczął syntetyzować ciastko w kształcie rakiety kosmicznej, a ja przez ten czas próbowałem wyobrazić sobie, jaki smak miałby przygotowywany dla mnie napój, gdyby dodać do niego parę kropli koniaku. Kiedy mi się to już prawie udało, zapaliła się nagle czerwona lampka, na ekranie pojawił się robot i powiedział, że u nich nie wolno robić takich rzeczy.

Lula pogłaskała mnie po ręku i powiedziała, że jestem biedactwo, że z kawiarni ona z Miszką pojedzie do domu, a ja mogę sobie iść do Muzeum. Lula zawsze troszczy się o innych bardziej niż o siebie. Wiedziałem przecież, że bardzo chciała iść na koncert Wrażeń.

Powiedziałem, że ja pójdę z Miszką do domu, a ona niech jedzie na koncert. Wtedy ona powiedziała, że najlepiej będzie, jeżeli wszyscy troje pójdziemy sobie do domu i spokojnie spędzimy resztę wieczoru.

Zachciało mi się sprawić jej przyjemność i wymyśliłem dla niej owoc, który z kształtu przypominał pomarańczę, w smaku — lody, zapachem — jej ulubione perfumy. Lula uśmiechnęła się i odważnie ugryzła duży kawałek.

Bardzo lubię, kiedy Lula się uśmiecha, bo wtedy kocham ją jeszcze bardziej.

Kiedy wsiadaliśmy do myślolotu, żeby udać się do domu, Lula powiedziała, że takie staroświeckie molekularne kawiarnie są szalenie miłe, a jedzenie w nich jest znacznie smaczniejsze niż to, które syntetyzuje się w domu z centralnej stacji.

Pomyślałem, że jest tak zapewne dlatego, że kiedy syntetyzuje się potrawy systemem przewodowym, nie sposób uniknąć niepożądanych dodatków i zanieczyszczeń.