Выбрать главу

A wieczorem Lula nagle się rozpłakała. Powiedziała, że syntetyczne jedzenie to paskudztwo, że ona, Lula, nienawidzi cybernetyki i chce żyć na łonie przyrody, — chodzić piechotą, doić kozę i pić prawdziwe mleko zagryzając je smacznym razowcem. A potem powiedziała jeszcze, że Silne Wrażenia to parodia ludzkich uczuć.

Miszka również rozryczał się i oświadczył, że Kalkulator Sprawowania się to obrzydliwy wymysł, i że Tomek Sawyer, który żył w starożytności, znakomicie obchodził się bez Kalkulatora. Potem powiedział jeszcze, że tylko po to zapisał się do kółka elektroniki, żeby nauczyć się oszukiwać Kalkulatora, i że jeżeli mu się to nie uda, to zrobi sobie procę i rozstrzela z niej ten idiotyczny automat.

Uspokajałem ich jak umiałem, chociaż także pomyślałem, że być może Muzeum Zapachów nie jest takim świetnym wynalazkiem, jak mi się to wydawało. Pomyślałem sobie także o pseudorumsztykach. Najprawdopodobniej po prostu wszyscyśmy się zmęczyli zamawiając sobie jedzenie.

A potem położyliśmy się spać.

W nocy śniło mi się, że samotnie walczę z niedźwiedziem, i że wszyscy siedzimy przy ognisku, jemy znakomite niedźwiedzie mięso pachnące krwią i dymem.

Miszka pakował do ust olbrzymie jego kawały, a Lula uśmiechała się do mnie swoim prześlicznym, nieco nieśmiałym uśmiechem.

Trudno sobie wyobrazić, jaki byłem szczęśliwy we śnie, bo nie pamiętam, czy już o tym mówiłem? — strasznie kocham Lulę i Miszkę.

Przełożyła Irena Lewandowska

Ilja Warszawski CZERWONE PACIORKI

Nazywał się Wasyl Niłycz. Nie wiedzieć czemu wywoływało we mnie to imię myśli o rubachach kupców i o spichrzach pełnych mąki.

Mieszkaliśmy w jednym pokoju i to bynajmniej nie wprawiało mnie w zachwyt. W nocy chrapał i wtedy nienawidziłem go z całego serca.

Zresztą trzeba przyznać, że i we dnie nie wzbudzał specjalnej sympatii. Była to istota żałosna, nie wiadomo czym przerażona i pogrążona w głębokiej zadumie. Miał niemiły zwyczaj wzdrygania się, kiedy ktoś zwracał się doń w jakiejkolwiek sprawie.

Niekiedy wydawało mi się, że bardziej niż czegokolwiek innego obawia się tego, by osoby postronne nie odgadły jego myśli.

Nigdy niczego nie czytał oprócz grubej, zasmarowanej książki, którą w nocy chował pod poduszką.

Był jedynym kuracjuszem w sanatorium, który ani razu nie kąpał się w morzu. Co dzień, przy największym upale, pojawiał się na plaży z czarnym parasolem pod pachą, w czarnych skórzanych półbutach i w zapiętej pod szyją wypłowiałej niebieskiej koszuli.

Wbijał w piasek otwarty parasol, kładł się w ubraniu, z głową w cieniu parasola, i zagłębiał się w swojej księdze.

Trudno by było określić, ile mógł mieć lat. Czasem wydawał mi się bardzo stary, chociaż najprawdopodobniej nie była to starość, ale przedwcześnie zakończona młodość.

Myślę, że nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat.

Przemieszkawszy z nim miesiąc w jednym pokoju nie wiedziałem, jaki ma zawód, w jakim jest wieku, ani gdzie mieszka na stałe.

Był pierwszą rzeczą, o której przestałem myśleć, kiedy tylko wsiadłem do samolotu.

Spieszyłem się do domu, więc byłem bardzo niezadowolony, kiedy okazało się, ze z powodu nielotnej pogody trzeba będzie jakiś czas przesiedzieć na przypadkowym lotnisku.

W hotelu nie było miejsc, załamany perspektywą spędzenia bezsennej nocy usiadłem w restauracji przy oknie wychodzącym na płytę startową z zamiarem przesiedzenia tam do rana. W każdym razie było to lepsze niż próba zaśnięcia w jednym ze stojących w poczekalni foteli.

Moje myśli zaprzątały wyłącznie sprawy służbowe i mimo woli drgnąłem usłyszawszy znajomy głos.

— Przepraszam, czy to krzesło jest wolne?

Przede mną stał Wasyl Niłycz z walizką w ręku i ze swoją książką pod pachą.

Kiedy go tu zobaczyłem, zdziwiłem się ogromnie, bo sam słyszałem, jak zamawiał bilet kolejowy jeszcze w uzdrowisku.

— W ostatniej chwili zrezygnowałem z pociągu i postanowiłem lecieć — odpowiedział na moje pytanie. — Boję się, że w domu nie wszystko jest w porządku.

Był niesłychanie podniecony i nie ukrywał swojej radości z powodu naszego spotkania.

Powiedział, jak jest rad z tego, że spotyka kogoś znajomego.

Istnieje choroba, którą popularnie nazywają reisefiber. Cierpią na nią w mniejszym lub większym stopniu wszyscy ludzie. Najostrzej choroba ta atakuje natury niezrównoważone, zdolne do szybkiej zmiany nastroju od nagłego podniecenia aż do zupełnej depresji. Takiemu człowiekowi wydaje się zawsze, że ludzie stojący przed nim w kolejce do kasy wykupią wszystkie bilety, że kasa sprzeda kilka biletów na to samo miejsce, że rozkład jazdy został dziś właśnie nagle zmieniony, ze pociąg odszedł przed czasem, który kasjerka oznaczyła na bilecie.

Taki człowiek zawsze przyjeżdża na dworzec na długo przed podstawieniem pociągu, próbuje pierwszy wedrzeć się do wagonu miażdżąc współpasażerów swoją walizką. Nigdy nie wychodzi na peron w czasie postoju, bo się boi, że pociąg odjedzie bez niego. Gwizd lokomotywy jest w stanie doprowadzić go do ataku nerwowego.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że Wasyl Niłycz to klasyczny przypadek tej choroby w jej najcięższej formie.

Blady, o trzęsących się rękach, z napięciem wsłuchiwał się w głos spikera zapowiadającego odloty samolotów, próbując za każdym razem biec nie wiedzieć dokąd ze swoją walizką.

Zamówił u kelnerki obiad, ale natychmiast odwołał zamówienie bojąc się, że nie zdąży zjeść.

— Widzi pan, w informacji powiedziano, że lot odłożony jest do szóstej rano. Ale przecież pogoda może zmienić się wcześniej. Nie, lepiej już być przygotowanym.

Włożyłem wiele wysiłku w to, by go uspokoić i zmusić do jedzenia. Udało mi się nawet namówić go na wypicie kieliszka koniaku.

Siedzieliśmy w milczeniu obserwując ruchliwe życie dworca lotniczego.

Wielka ćma usiadła na jasnej plamie światła rzucanego przez lampę na obrus.

— Pomyśleć tylko — powiedziałem patrząc na jej skrzydła — o ile przyroda jest bardziej pomysłowa od człowieka. Spalamy dziesiątki ton paliwa w silnikach samolotu, a niewielka ilość pyłku na skrzydłach takiej ćmy umożliwia jej lot. Człowiek dotąd nie jest w stanie naśladować przyrody w sposób doskonały. Wynaleźliśmy koło, łożysko kulkowe tylko dlatego, że nie umiemy naśladować przyrody, która stworzyła mechanizmy znacznie doskonalsze.

— Zawracanie głowy! — niespodziewanie przerwał mi Wasyl Niłycz. — Śmigło czy też skrzydło, jakie to ma znaczenie? W naturze istnieją znacznie ciekawsze zjawiska, które powinniśmy opanować! Mam na myśli reakcje chemiczne zachodzące w żywej komórce — dodał po krótkiej chwili milczenia.

Najwidoczniej temat ten bardzo go interesował, gdyż nawet podniósł się z krzesła. Nigdy nie widziałem go takim stanie. Na bladej zazwyczaj twarzy pojawił się rumieniec.

Wydało mi się, że po raz pierwszy w ciągu naszej całomiesięcznej znajomości jego oczy stały się rozumne i uważne.

Gdzież się podział przygnębiony człowieczek, przytłoczony i ogłuszony krzątaniną dużego dworca? Zmienił się nawet sposób, w jaki prowadził rozmowę. Głos jego brzmiał twardo i spokojnie.

— Ponieważ już zaczęliśmy mówić na ten temat — powiedział, siadając z powrotem na swoim miejscu — chcę coś panu opowiedzieć.

Zajmuję się chemią organiczną. Już w młodości pasjonowała mnie tajemnica żywej komórki.

Wstępując na uniwersytet postanowiłem, że zostanę biochemikiem. Jednak, z przyczyn ode mnie niezależnych, nie udało mi się zrealizować tego marzenia. Kiedy skończyłem studia, podjąłem pracę w instytucie, który zajmował się zagadnieniami produkcji tworzyw sztucznych. Moja sytuacja była nie najgorsza, miałem dobre warunki do pracy. Nikt nie krępował mojej inicjatywy i miałem przed sobą otwartą drogę do szybkiego uzyskania stopnia naukowego, który jest niezbędny dla każdego, kto postanowił poświęcić swoje życie badaniom naukowym.