Jednakże bardzo szybko wyjaśniło się, że nie ma i zrozumienia między mną a moim profesorem. Trwająca nadal fascynacja biochemią podsunęła mi myśl o możliwości zaprogramowania przy syntezie tworzyw sztucznych procesów analogicznych do tych, które zachodzą w żywej komórce. Sądziłem, że można utworzyć polimery, które kierowałyby syntezą mas plastycznych tak mniej więcej, jak kwas nukleinowy w komórkach żywego organizmu kieruje syntezą białka i określa ogólną strukturę organizmu.
Wyśmiano mnie. Myśl utworzenia „nosiciela cech dziedzicznych” dla tworzyw sztucznych wydawała się wszystkim tak absurdalna, że stała się wkrótce w naszym instytucie synonimem każdego lapsusu naukowego. Najbardziej przykre było to, że nie uważano nawet za konieczne dyskutować ze mną na ten temat. Dowody, które cytowałem na obronę mojej tezy, wywoływały co najwyżej pobłażliwy uśmiech.
Przeniosłem się do innego laboratorium, ale moja sytuacja bynajmniej nie uległa poprawie.
Nowy profesor uważał moją ideę za pozbawioną perspektyw. Obiektywnie rzecz biorąc miał rację. W przyszłości sam miałem przekonać się o tym, jak kolosalne trudności stoją na drodze do zrealizowania tego, co sobie zamyśliłem.
Ponieważ wiązał mnie formalny zakaz kontynuowania doświadczeń w interesującej mnie dziedzinie, zacząłem zostawać w laboratorium na popołudnia i zachowywać wszelkie środki ostrożności, aby ukryć rzeczywisty charakter moich prac. Jednak w takim stopniu byłem opętany przez swoją ideę, że nie mogło to pozostać bez wpływu na poziom moich zasadniczych prac.
Doszło do bardzo nieprzyjemnej rozmowy z kierownikiem laboratorium.
Wyczuwałem, że moja sytuacja w instytucie staje się bardzo dwuznaczna i niewygodna. Moi rówieśnicy dawno już obronili swoje prace doktorskie i z powodzeniem pracowali nad poważnymi problemami naukowymi, mnie zaś poruczano tylko zadania drugorzędne, nie wymagające ani nadzwyczajnej fantazji, ani specjalnego przygotowania naukowego. Uważano mnie za bardzo przeciętnego pracownika.
Minęło tak kilka lat.
W spadku po matce odziedziczyłem niewielki domek za miastem i stale tam mieszkałem. Tam właśnie, w szopie, urządziłem sobie podręczne laboratorium. Cały mój wolny czas starego kawalera poświęcałem na doświadczenia.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym wydało mi się, że jestem na właściwej drodze.
Udało mi się uzyskać polimer syntetyzujący na swojej powierzchni sztuczne tworzywo z roztworu formaldehydu.
Trudno mi wyrazić, co czułem tego dnia, kiedy w akwarium zaczęły powstawać niewielkie czerwone drobiny tworzywa. To było coś więcej niż narodziny nowej technologii.
Okazało się rzeczą możliwą sztuczne powtórzenie tego, czego przyroda dopracowała się w ciągu miliardów lat ewolucji.
Otrzymane przeze mnie kawałeczki tworzywa przypominały korale i wyglądały tak, jak gdyby wszystkie wyszły spod jednej sztancy. Każdy z nich miał kształt kuleczki z sześcioma niewielkimi wyrostkami.
Przesiedziałem w szopie całą noc obserwując przy świetle naftowej lampy ich narodziny.
Rano w drodze do pracy myślałem o nowych fabrykach produkujących przedmioty z tworzyw sztucznych bez ciężkich i skomplikowanych urządzeń używanych we współczesnym przemyśle.
Nieważne było to, że chwilowo udało mi się to osiągnąć tylko w bezużytecznym kształcie, przydatnym co najwyżej do produkowania paciorków czy koralików dla kobiet. Nie miałem wątpliwości, że opanowanie nowej zasady pozwoli na hodowanie przedmiotów o każdym dowolnie zaplanowanym kształcie. Wszystko zależało od struktury polimeru kierującego syntezą.
Kiedy wieczorem wróciłem do domu, upewniłem się, że paciorków, jak je nazywałem w myśli, jest już znacznie więcej. Na dnie akwarium było ich co najmniej trzydzieści. Robiły się coraz większe, ale nadal zachowywały swój pierwotny kształt. Część z nich po osiągnięciu określonych wymiarów przybrała kształt owalny, w środku pojawiało się cienkie przewężenie.
Olśnił mnie nagły domysł — wyglądało na to, że paciorki rozmnażały się przez podział, zupełnie tak samo jak żywa komórka. Kilka z nich wyjąłem z roztworu i wtedy okazało się, że niektóre z nich już podzieliły się na dwie części, z których każda miała po trzy wyrostki. W miejscach podziału zaczynały wyrastać trzy nowe.
To wszystko nieco mnie zdetonowało, ale dosyć szybko zrozumiałem, że proces podziału można zatrzymać wyjmując dorosłe paciorki z akwarium. Pozbawione odżywczego roztworu nie mogły już rosnąć. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy.wieczorem odkryłem, że wyjęte z roztworu paciorki rozmnażają się nadal, choć w tempie znacznie wolniejszym niż to miało miejsce w akwarium. Paciorki syntetyzowały węglowodór z dwutlenku węgla i z pary wodnej znajdującej się w atmosferze. Upewniłem się co do tego, kiedy umieściłem paciorki w eksykatorze. W atmosferze pozbawionej pary wodnej wzrost paciorków zostawał zahamowany.
Stanął przede mną nowy problem: z jednej strony było to bardzo nęcące — możliwość syntetyzowania tworzyw sztucznych wprost z powietrza, bez wydatkowania jakiejkolwiek energii, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do tego, by wyroby z tego tworzywa rozmnażały się w nieskończoność. Niech pan sobie wyobrazi, ze kupił pan filiżankę i postawił ją w kredensie, a po jakimś czasie cały pana dom jest przepełniony identycznymi, zupełnie niepotrzebnymi filiżankami!
Należało za wszelką cenę znaleźć sposób powstrzymania rozrostu paciorków. Udało mi się ustalić, ze procesy wzrostu i podziału paciorków nie zachodzą bez udziału światła słonecznego, ale sam pan rozumie, że nie mogło to stanowić podstawy praktycznego technicznego rozwiązania problemu. Nikomu nie są potrzebne wyroby, którymi można się posługiwać tylko ciemności.
Wiele dni spędziłem na męczących rozmyślaniach.
Przez ten czas namnożyła się straszna ilość paciorków. Nie mieściły się już w akwarium i zalegały znaczną część podłogi szopy. Ze zgrozą obliczałem, ile to ich będzie za miesiąc, jeżeli nadal będą się rozmnażały w postępie geometrycznym.
Aż wreszcie olśniła mnie idea — postanowiłem zniszczyć w paciorkach polimer kierujący ich wzrostem i ich rozmnażaniem się. Zdecydowałem, że użyję do tego celu promieni rentgenowskich.
Zabrałem ze sobą kilka paciorków, namówiłem znajomego inżyniera z laboratorium rentgenologicznego w naszym instytucie, aby naświetlił je bardzo silnie. Nie mogłem mu wytłumaczyć, do czego mi to potrzebne, ale prosiłem go tak usilnie, że w końcu się zgodził.
Najwidoczniej promieniowanie dało oczekiwane rezultaty, bo część paciorków przestała rosnąć i rozmnażać się. Za to pozostałe spośród napromieniowanych dostarczyły mi mnóstwa kłopotów. Gdybyśmy mówili nie o wyrobach z tworzyw sztucznych, ale o żywych organizmach, to co się stało, nazwałbym mutacją. Najwidoczniej struktura polimeru nie została w tych paciorkach zniszczona, tylko uległa przebudowie, ponieważ w następnych pokoleniach paciorki zmieniły kolor i kształt.
Teraz miałem do dyspozycji olbrzymią wielość różnych form. Na podłodze szopy wznosiła się piramida różnokolorowych paciorków o najróżniejszych kształtach i kolorach, z najrozmaitszymi ilościami wyrostków.
Uspokoiłem się nieco, kiedy zobaczyłem, że najniższe warstwy paciorków, pozbawione dostępu powietrza, przestały rosnąć i rozmnażać się. Możliwe, ze powodowało to pochłanianie dwutlenku węgla i pary wodnej przez paciorki lezące w górnych warstwach piramidy. W ogóle wydawało mi się, że w wielkich skupiskach paciorki rozwijają się znacznie wolniej.