Jegorow poczuł, że żółć wycieka mu z wątroby, mija kamienie, znajdujące się w żółciowym woreczku, podchodzi do głowy i zaćmiewa wzrok brązową gęstą mgłą.
— Mówię do was! — wrzasnął, waląc pięścią w parapet okienka.
Frachty i kwity nabite na lśniące biurowe szpikulce, słoik z klejem, kałamarz z lapis lazuli — wszystko to razem podskoczyło, zabrzęczało, zadzwoniło i opadło z powrotem na stolik. Słoik się przewrócił i wyciekła z niego przezroczysta kiełbaska żółtawego kleju.
Kasjer zbladł i zawołał.
— Odpowiecie za to! — i nacisnął guziczek dzwonka.
Jegorow długo jeszcze musiał krzyczeć, wymachiwać rękami, tłumaczyć, wyjaśniać, przekonywać, zaklinać, grozić i schlebiać, nim wreszcie o dziewiątej wyjechał wozem naczelnika stacji. Zamiast do szybkiego, potężnego autolotu musiał wsiąść do przedpotopowego samochodu, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w garażu kierownika miejscowej służby ruchu.
Ustaliwszy w myśli genetyczny związek między stacją i naczelnikiem z jednej strony, a zwierzętami, przede wszystkim psiego gatunku, z drugiej — Jegorow uspokoił się i zaczął przyglądać się krajobrazowi.
— Jakże dawno już tu nie byłem — szeptał wzruszony, patrząc na znajome pola, na czarne wstęgi dróg, wijących się wzdłuż gęstych pasm lasów.
— Do Muzykowki? — spytał kierowca.
— Aha.
— Do Nieczyporenki?
Jegorow spojrzał na szofera. Czarnowłosy, wesoły chłopak. Nazywał się Renik.
— Tak. A ty skąd wiesz?
— Co tu nie wiedzieć! Do niego teraz wszyscy jeżdżą… Nie wiecie, prędko poleci z powrotem?
— Poleci, poleci. Dajcie mu odsapnąć, przecież dopiero co wrócił.
Wołga, lekko tocząc się po betonowej szosie, zwolniła biegu.
— Co tam takiego? — spytał Jegorow.
— Musimy zjechać z betonu. Tu się skręca do Muzykowki.
— No więc?… Jedź!
— Kiedy drogi u nas, że nie daj Boże! Jeszcze jak sucho, to pół biedy, ale po takim deszczu…
Kierowca urwał i zjechał w prawo. Wóz, skręciwszy z rozmachem pod mostem, wyskoczył na czarną wstęgę polnej drogi. Jegorow spojrzał na nią niepewnie. Wiedział dobrze, co to jest polna droga po deszczu.
Droga zryta była głębokimi koleinami. Bruzdy przypominały okopy. Ziemia pod kołami Wołgi rozłaziła się coraz bardziej, aż wreszcie wóz utknął na dobre, bezradnie rozbryzgując spod kół wielkie grudy błota.
— Gotowe — powiedział Renik i zgasił motor. Wygramolili się z samochodu.
Jegorow od razu ugrzązł po kostki w tłustej, lepkiej mazi. Klnąc na czym świat stoi, wyciągnął nogę z rozmiękłej ziemi. Jego lekkie letnie pantofle, oblepione całymi pudami czarnej ziemi, ciążyły, jakby obuł walonki. Teraz już nie czuł pod nogami nic, prócz śliskiej i osuwającej się masy.
Obleciał go nawet strach — a nuż ziemia zacznie się nagle rozstępować pod nogami i wessie go w głęboką, czarną rozpadlinę? Nim wreszcie udało mu się wydobyć z.błota, Renik, dziarsko machając szuflą, oczyścił i utorował drogę.
Ruszyli dalej. Jegorow, klnąc pod nosem, oskrobywał z butów żyzny czarnoziem.
Skręcili na inną drogę, wiodącą prosto do Muzykowki. Tu nie było wprawdzie głębokich wyboi, ale za to nawierzchnia zamieniła się w coś, co przypominało trochę rozmiękłe masło.
Wołga buksowała co trzy kroki. Motor, włączony teraz na pierwszy bieg, ryczał żałośnie, a z wydechowych rur walił czarny dym. Renik wylazł z wozu i obejrzawszy chłodnicę, machnął ręką.
— Poczekamy — powiedział — niech ostygnie. Jegorow oparł się o bagażnik i wypuszczał w górę, ku urągliwie pogodnemu niebu, dym z papierosa.
— A bodaj to cholera — rozległ się tuż obok głos Renika. — Księżyc zdobyli, Marsa zdobyli, na Wenus wylądowali, a drogi u nas jak były, tak i są diabła warte.
— Jak to? — oburzył się Jegorow. — Są przecież wspaniałe magistrale, właśnie przed chwilą jechaliśmy po jednej z nich.
— Pewnie że są. Ale do takiej Muzykowki trudniej się dostać niż na Marsa.
— Cała bieda, mój drogi — pouczającym tonem zaczął Jegorow — polega na tym, że żyjemy w okresie przejściowym. Autoloty jeszcze się nie upowszechniły, a samochody wychodzą już z użycia. Gdy zorganizują wreszcie masową produkcję autolotów, drogi, jako takie, przestaną być w ogóle potrzebne. Pozostaną tylko wielkie autostrady. A cała taka drobnica, jak ta, będzie zaorana i zasiana. Zachowają się tylko małe lądowiska dla autolotów. I to tylko raczej na pamiątkę, bo przecież autolot może lądować, gdzie mu się podoba — na lądzie, na wodzie, w lesie, na bagnach…
— Kiedy to tam będzie! — z niedowierzaniem mruknął Renik i wlazł do wozu.
Długo biedził się ze starterem, zmieniał biegi, aż wreszcie powiedział zdecydowanie: — Spróbujemy na ściernisku.
Wołga skręciła z drogi prosto na pole pokryte rzadką rudawą szczotką, pozostałą po ostatnich żniwach. Tutaj dopiero zaczęło się! Wóz szedł to prawym, to lewym bokiem, niósł zadziwiająco lekko we wszystkich możliwych kierunkach. Pole było nieco spadziste i samochód ześlizgiwał się po nim, jak krążek po lodzie. Renik dawno wyłączył motor i z całych sił naciskał hamulec. Z przerażeniem patrzył, jak przecinający pole głęboki rów z wolna jest coraz bliżej. Jakieś sto metrów od niego Wołga wykręciła się tyłem na przód i stanęła.
— Niech i tak będzie — powiedział Renik, ocierając pot z pobladłej twarzy. — Poczekamy do wieczora, może podeschnie.
Wysiedli obaj z auta.
— O, tam jest Muzykowka — powiedział Renik, machnąwszy ręką w stronę parowu.
Po jego drugiej stronie, na zielonym, zalanym słońcem wzgórzu, stały jedno— i dwupiętrowe domki. Gąszcz wiśniowych drzew i topoli rzucał na białe ściany przejrzyste fioletowe cienie.
Jegorow pożegnał Renika i poszedł wzdłuż parowu ku drewnianemu mostkowi, przez który droga wiodła do Muzykowki. Jego stopy wciąż obrastały błockiem i wkrótce szedł jak na szczudłach, chwiejąc się i zataczając nie gorzej niż przedtem Wołga. Wreszcie machnął ręką na elegancję, zdjął buty, zakasał nogawki i, ściskając w jednym ręku obłocone obuwie, a w drugim plastikową teczkę z papierami, wesoło poczłapał na bosaka. Tłuste kiełbaski czarnoziemu przeciskały mu się pomiędzy palcami.
— Czy zastałem Wasyla? — pytał w pół godziny później, stając przed domem, na którym powiewała czerwona flaga.
Starsza kobieta bystrym wzrokiem obrzuciła gościa.
— A wy kto taki?
— Powiedzcie, że Jegorow, Sasza Jegorow przyjechał.
Kobieta zawołała coś do okna i za chwilę na ganeczek wybiegł młody, wysoki mężczyzna w sportowej koszulce, krótkich spodenkach i sandałach na bosych stopach. Czarny czub wesoło wił mu się nad wysokim czołem. Piwne oczy błyszczały przyjaźnie i łagodnie.
— Saszka! Jak się masz, kochany! Chodźże, bądź łaskaw. Ale wyglądasz! A co, posmakowałeś naszego czarnoziemu?
Uściskali się.
— Witaj, Marsjaninie, witaj! — uśmiechając się, mówił Jegorow. — Nie wytrzymała dusza, uciekłeś do domu?
— Nie wytrzymałem, daj spokój, nie wypominaj. Prosto z kosmodromu pojechałem do akademii, zdałem papiery i — bywajcie zdrowi! Co prawda, mieli zamiar wyprawić mnie do jakiegoś sanatorium, ale przekonałem ich, że w domu mam i sanatorium, i profilaktorium, i…
— Dziewczynę z brwiami jak krucze skrzydła?
— Jednym słowem, stuprocentowy, wieloskładnikowy, ekologiczny system, zapewniający kosmonaucie najwyższy poziom moralny i fizyczny. Proszę bardzo, wejdź do domu.
Podczas gdy Jegorow pluskał się pod prysznicem, Wasyl z dziesięć razy zachodził do łazienki, to przynosząc mu ręcznik, to specjalne mydło „Neptun”, które przydzielano tylko kosmonautom, to wreszcie ot, tak sobie, by coś powiedzieć i poklepać Jegorowa po chudych plecach.