Pewnego razu stojąc koło jednej z piramid zauważyłem, ze z jej wnętrza wytoczyła się przezroczysta kulka całkowicie pozbawiona wyrostków. Takiej postaci paciorka jeszcze nie spotkałem.
Tego dnia popełniłem wielki błąd: zamiast natychmiast spalić ową kulkę, położyłem ją na stole, aby obserwować dalszy jej rozwój.
Kulka rosła bardzo szybko i już po dwóch dniach podzieliła się na dwie części.
Po kilku dniach na stole leżała już spora kupka przezroczystych kuleczek. Wtedy zaobserwowałem ich nowe właściwości. Kulisty kształt i nadzwyczaj gładka powierzchnia nie pozwalały im gromadzić się w dużych skupiskach. Pod ciężarem paciorków leżących w górnej warstwie dolne toczyły się we wszystkie strony i zaczynały samodzielne bytowanie, najbardziej sprzyjające dla syntetyzowania węglowodoru z powietrza. Powstawała nowa kupka i kulki znowu toczyły się we wszystkie strony.
W odróżnieniu od paciorków kulki nieustannie zmieniały miejsce swego pobytu. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, ze czynią to świadomie.
Wykopałem wokół szopy rów, ale i to nie pomogło. Rów napełnił się i kulki toczyły się coraz dalej i dalej. Kilka z nich znalazłem w sadzie sąsiada. Byłem zupełnie bezradny i podejmowane przeze mnie próby opanowania ich ekspansywności nie dawały żadnych rezultatów.
Parokrotnie próbowałem obliczyć ilość kulek, która powstanie po pięćdziesiątym podziale i za każdym razem oszałamiały mnie astronomiczne rezultaty obliczeń. Bardzo szybko kulki opanowałyby całą kulę ziemską, wypierając z niej wszystko, co żywe.
— „Pasażerowie samolotu «Tu-104» odlatujący do Leningradu proszeni są o przejście na płytę” — rozległ się z głośnika głos spikera.
Spojrzałem na zegarek. Była piąta trzydzieści rano. Wasyl Niłycz chwycił swoją walizkę i rzucił się w stronę wyjścia.
— Na miłość boską! — krzyknąłem w ślad za nim. — Co było dalej z tymi kulkami?
— Zachorowałem i musiałem jechać do tego idiotycznego sanatorium. Wszystkie paciorki i kulki spaliłem. Nie miałem innego wyjścia. Jeśli mam być szczery, to nie jestem pewien, czy parę sztuk nie zawieruszyło się u mnie na podwórzu. Te przezroczyste kulki są strasznie trudne do zauważenia! Przerażenie mnie ogarnia, kiedy sobie pomyślę, co będzie, jeżeli…
Dalej nie usłyszałem, bo Wasyl Niłycz zbiegał już na dół po schodach.
Przełożyła Irena Lewandowska
Ilja Warszawski BIOPRĄDY, BIOPRĄDY…
— Kto do doktor Hipokratesowskiej? Proszę wejść, pani Mario, to do pani. Proszę na fotel.
— Co panu jest?
— Przednie zęby.
— Zaraz zobaczymy. Tak, brakuje czterech górnych zębów. Jakie ząbki pan sobie życzy?
— Zwykłe, białe. Mostek na złotych koronkach.
— Nie o to mi chodzi. Chce pan mieć zęby mleczne czy stałe.
— Przepraszam panią doktor, nie rozumiem.
— Nie wstawiamy protez, ale powodujemy wyrastanie nowych zębów. To najnowsza metoda.
Przykładamy do dziąseł zapisane na taśmie magnetycznej bioprądy dawcy, któremu wyrzynają się właśnie zęby. Pod ich wpływem pacjentowi zaczynają wyrastać zęby. Mleczne można odtworzyć w ciągu jednej wizyty, na stałe, przy pańskich dziąsłach, potrzebne będą trzy. Jeśli panu nie bardzo się śpieszy, to radziłabym jednak stałe. To wprawdzie troszkę bardziej boli, ale za to będzie pan mógł nimi gryźć, co tylko pan zechce.
— No dobrze, niech pani doktor robi stałe.
— Świetnie! Zaraz dopasujemy taśmę. Tak, cztery przednie górne zęby. Zębodawca Iwanow, sześć lat. Tamaro, niech pani weźmie taśmę z magnetoteki. Proszę szeroko buzię.
Zaraz zamocujemy na dziąsłach kontakty. Troszkę wyżej głowa. Świetnie. Znalazła pani taśmę, Tamaro?
— Jest.
— Poszę założyć. Podłączyć przewody. Gotowe?
— Gotowe.
— Teraz proszę siedzieć spokojnie. Włączam! Ż-ż-ż-ż-ż-ż-ż-ż-ż-z-ż-ż-ż-ż…
— Jak się czuje nasz pacjent?
— Hasznie uuje usta.
— Strasznie kłuje w ustach? To nic, trzeba troszkę pocierpieć. Rzecz warta tego.
Żeby być pięknym, trzeba się umartwiać, jak mówi francuskie przysłowie. Kilka lat temu nie mogliśmy nawet marzyć o regenerowaniu nowych zębów. Teraz, wzmacniając bioprądy można ten proces przyśpieszyć tysiące razy.
— A-a-a-a-a-a-a-a….
— Ach, jaki niespokojny pacjent! Przecież powiedziałam, że trzeba będzie troszkę pocierpieć.
Nie ma w tym nic strasznego, po prostu wyrzynają się panu zęby.
— O-o-o-o-o-o-o-o!..
— Ech, co z panem robić. Tamara, niech pani założy kontakty na skronie. Zaraz damy panu na uspokojenie bioprądy dawcy oglądającego komedię filmową. Nie, nie, pani Tamaro, Lenfilm tu na nic. Niech pani da całkowitą anestezję z Charlie Chaplinem.
— A-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a-a!!!
— Trzeba będzie przerwać wizytę! Zaraz zobaczymy, dlaczego pan tak krzyczy…
Tamara!!!
— Słucham…
— Jaką taśmę kazałam pani przynieść?
— Dawcy Iwanowa.
— A co pani przyniosła?
— To, o co pani doktor prosiła.
— No to dlaczego pacjentowi wyrastają na dziąsłach włosy zamiast zębów?
— Nie moja wina, pani doktor. To w magnetotece znów pomieszali taśmę. Mają tam całą kupę Iwanowów i dali pewnie taśmę z zapisem bioprądów wzrostu brody, jaką posługuje się kosmetyka przy leczeniu łysych.
— A pani na co patrzyła. Przysyłają tu na praktykę smarkate studentki. Niech pani zaprowadzi pacjenta na oddział kosmetyczny i powie, że trzeba natychmiast usunąć włosy z błony śluzowej jamy ustnej. Niech pani sama dopilnuje, żeby wzięli taśmę z bioprądami dawcy szybko łysiejącego, a nie jakąś lipę na usuwanie brodawek.
Przełożył Zygmunt Burakowski
Michaił Jemcew Jeremi Parnow CZCICIEL SŁOŃCA
I
Frank zatrzymał się przed masywnymi drzwiami, obitymi czarną skórą Skromna i surowa miedziana tabliczka z napisem „J.E. Hughes, Redaktor Naczelny Daily Express” pociemniała od starości. Frank spojrzał na zegarek — była za trzy minuty dziesiąta.
Szef umówił się z nim równo na dziesiątą. Frank usiadł w skórzanym fotelu: — Dobrze, posiedzę trzy minuty w poczekalni.
Frank, czyli Francis O’Neuilly, był zastępcą kierownika działu naukowego. W redakcji uważano Franka za dziwaka, ale odnoszono się do niego z szacunkiem. Nie istniały dla niego żadne inne sensacje prócz naukowych. Gotów był poświęcić całą kolumnę na artykuł o badaniach właściwości DNK, czy na komunikat o odkryciu antyhyperonu. W ciągu dziesięcioletniej pracy w gazecie Frank poznał wielu sławnych uczonych. Byli wśród nich młodzi fizycy, którzy niedawno zostali członkami Akademii i laureaci Nobla okryci już siwizną. Ale za każdym razem, gdy czekało go spotkanie z człowiekiem nauki, ogarniało Franka uczucie pokornej nieśmiałości i radosnego oczekiwania.
Frank śledził wszystko, co miało jakiś związek z zagadnieniami mikroświata, czy paralaksami czaso-przestrzeni, projektami zmiany klimatu Ziemi, czy też tajemnicami genetyki. Był przy tym doskonałym popularyzatorem. Nie rozrabiał materiału, jak manną kaszkę na talerzu, nie oblewał go soczkiem malinowym. Nienawidził wulgaryzacji i nie cierpiał krzykliwego dyletantyzmu naukowych terminów. Artystyczny obraz, kontakt z czytelnikami i wiara, że właśnie jego artykuł jest najważniejszy ze wszystkich trzydziestu dwóch szpalt gazety — to był główny oręż Franka.