Выбрать главу

Jednak wielu uważało go za dziwaka. Gdy rosyjski kosmonauta po raz pierwszy w dziejach świata pomyślnie poleciał w kosmos, Frank był w Moskwie. Inne dzienniki drukowały wywiady z bohaterem, jego biografię, fotografie żony i matki, opisywały dokładnie powierzchowność i wstydliwy uśmiech kosmonauty. A Frank posyłał do „Daily Expressu” telefonogramy o znaczeniu lotu dla przyszłości, o niezwykłej precyzji oddzielania się stopni rakiety, o telemetrycznej aparaturze.

Szef ciskał gromy.

Ale o dziwo, „Daily Express” rozprzedano i to bardzo szybko. Przecież w tym czasie wszystkie gazety były do siebie podobne: te same fotografie, takie same artykuły, a tylko artykuły Franka dostarczały czytelnikowi nowych szczegółów, na które z taką niecierpliwością czekał.

Szef uśmiechał się i ssał cukierki.

— Macie dziwaka — mówili koledzy i z wieloznaczącym uśmiechem zaciskali usta.

Frank spojrzał na zegarek, wstał i otworzył drzwi.

— O! Frank, mój drogi, czekam na pana. Proszę, niech pan siada.

Ten różowolicy, zupełnie łysy tłuścioch wygląda jak wielkie niemowlę — takie porównanie przychodziło Frankowi na myśl za każdym razem, kiedy siedział w gabinecie szefa.

— Nie chce pan? — Hughes podał Frankowi otwartą puszkę cukierków.

— Dziękuję panu — Frank ostrożnie podchwycił bursztynową, przylepiającą się do palców rybkę i włożył ją do ust. Hughes wpakował sobie do paszczy całą garść.

— Oczekuję od pana sensacji, Frank, prawdziwej sensacji. Może pan się domyśla, jakiej?

— Mam akurat doskonały materiał o doktorze Madawarze. On…

— Kto to taki?

— Biolog, laureat Nobla.

— Nie pójdzie. To żadna sensacja. Trzeba mi czegoś takiego — Hughes usiłował strzelić swoimi pulchnymi, jak różowe kiełbaski, palcami — jakby to panu powiedzieć…

Trzeba, żeby gazeta wyszła minimum w potrójnym nakładzie!

— Niedawno tak właśnie było.

— Zupełnie słusznie, ale to zawdzięczałem rosyjskiemu lotnikowi, a teraz chcę to zawdzięczać swojemu współpracownikowi — na twarzy Hughesa ukazały się grube fałdy.

Frank odpowiedział mu chłodnym, grzecznym uśmiechem. Hughes wstał i komicznie kołysząc się na krótkich nóżkach przeszedł przez cały gabinet — do mapy.

— Olśniła mnie pewna idea, Frank. W swoim czasie „New York Herald” wysłała Stanleya do dżungli afrykańskiej. Gazeta potroiła nakład, a Belgia otrzymała Kongo. Niedawno „Daily Maił”

posłała Ralfa Issarda na poszukiwania śnieżnego człowieka. Naprztykali fotoaparatami komunistyczne Chiny. Yeti oczywiście nie znaleźli, ale gazeta wychodziła w zdwojonym nakładzie.

— Nie mówiąc już o tym, że chłopcy z satyrycznych pism mieli okazję zarobić…

— Tak, tak, Frank, właśnie tak. Ale jeśli pan pozwoli, będę mówił dalej. A więc…

no co tu dużo mówić! Jednym słowem, Frank, pojedzie pan na Saharę.

— Gdzie?

— Na Saharę. Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Nie chcę, żeby pan tam coś odkrywał, wcale nie. Ważne, że pan pojedzie… Pojedzie pan jeepem we dwójkę z szoferem. On jest jednocześnie radiotelegrafistą. A my tu będziemy z niepokojem śledzili wasz los — plecy szefa zatrzęsły się od śmiechu, zupełnie jak stężona galareta.

— Ale dlaczego właśnie tam, dlaczego na pustynię?

— Przypominam sobie, że pan niedawno dał materiał o hipotezie pewnego naukowca.

Zdaje się, że to było o tektytach?

— Tak jest.

— No właśnie. On twierdzi, że jeszcze przed Adamem istniał kosmodrom, czy coś w tym rodzaju. No więc pojedzie pan sprawdzić tę hipotezę. Dobrze?

— Nie wiem, jak to tam będzie z nakładem, ale nawet jeśli wzrośnie, będzie pan to znów zawdzięczał Rosjanom. Oni dużo pracowali nad pochodzeniem tektytów.

— Nie tylko im. Nie tylko. Panu także, Frank. Przecież będziemy z niepokojem śledzili pański los.

— Wątpię, czy nawet najlepsza ekspedycja potrafi potwierdzić lub obalić tę hipotezę…

Bardzo wątpię.

— Wcale nie o to chodzi. Yeti też nie znaleźli. Nawet poszukiwania Livingstona były tylko pretekstem.

— Pretekstem do czego?

— Do businessu, Frank. Mogą to być nowe kolonie, lub prestiż gazety.

— No tak, ale teraz…

— Teraz jeden warunek. Żadnych wrażeń z podróży, żadnego miejscowego kolorytu.

Materiał zacznie pan nadawać po przybyciu na pustynię. Tylko tektyty, tylko starożytne znaleziska i wszelkie szaleńcze hipotezy.

— Sir!

— Żartuję, Frank. Materiał będzie odpowiednio opłacany. Po powrocie dwumiesięczny urlop.

A teraz niech pan idzie do Patricka. On załatwi wszystkie formalności. Aha… kiedy wszystko będzie gotowe, niech pan wpadnie pożegnać się.

II

Jeszcze parę godzin temu termometr wskazywał sześćdziesiąt. Lecz słońce zaszło i nad pustynią zapanowała straszna, zimna noc. Bez wiatru, bez szmeru. I tylko nieruchomo błyszczą gwiazdy, odbite równą lśniącą powierzchnią, pokrytą kryształkami gipsu. Czasem zaszeleści skorpion lub zaświszczy jaszczurka.

Frank stał przed wejściem do namiotu i pykał swoją nieodłączną fajeczkę ze szkockiego wrzosu. Jego wysoka, szczupła postać rzucała czarny cień, zniekształcony przez zastygłą, zmarszczoną powierzchnię piasku.

Wszędzie piasek — myślał Frank — natrętny, dokuczliwy piasek, wpadający w oczy, zgrzytający w zębach. A przecież nie jest bez pożytku. — Myśli Franka powędrowały na południe. Tam, gdzie toczy swoje wody szeroka i spławna rzeka Kongo.

Gdyby tam, gdzie kończą się gorące tropikalne bagna, gdzie zamiast wilgotnych tropikalnych lasów, rzekę otaczają wysokie skaliste brzegi, gdyby tam, w wąskiej szczelinie Stanley-Hill, zbudować wysoką tamę? Jak szeroko rozlałoby się Kongo! Już nie rzeka, lecz ogromne słodko wodne morze ukryłoby pod swoją powierzchnią cały ten rozsadnik malarii. Potem, gdyby cała ta nizina została zatopiona, woda skierowałaby się w jeden z dopływów wielkiej rzeki.

Frank widział, jak burzliwy potok zmusił rzekę do zawrócenia wstecz, do kanału.

Białą pianą burzy się woda koloru kawy, kłębi się w odmętach fal; jak ślicznotka zaplata warkocze, tak rzeka przeplata się ciemnymi falami. I leci, leci, by szumnym wodospadem spłynąć do kotliny jeziora Czad.

Czad tez przemieni się w słodkowodne wewnętrzne morze — myśli Frank i majaczy mu się lustrzana toń wody. Dokoła niego, jak przed tysiącami lat, kiedy żyli jeszcze starożytni rybacy — alassarasi, szumią zielone sawanny. Z odrodzonego morza Czad — jak to pięknie brzmi — morze Czad! — woda skieruje się do łożysk dawno nie istniejących rzek, niezliczonych wadi[2]. W ten sposób powstanie wielka rzeka — drugi Nil, który uniesie wody Konga do morza Śródziemnego. Sahara wtedy przeobrazi się! A ten suchy i straszliwy piasek o szarej barwie zamieni się w najbardziej urodzajną glebę na świecie! I zaszumią ogrody nad nową Afryką!

Frank wzdrygnął się od zimna i przykucnąwszy, zapalił maszynkę spirytusową.

— Halo, Mike! — Z namiotu dało się słyszeć senne mruczenie.

— Pan śpi?

Odpowiedzią było równomierne, jak przypływ, chrapanie.

— A czy to się kiedykolwiek urzeczywistni? — pomyślał Frank, nalewając wodę na kawę do imbryczka. — Na pewno. Przecież Rosjanie budują tamy w Egipcie. U nich wszystko inaczej, u tych Rosjan… Niedawno jeszcze byli naszymi sojusznikami, dlaczego by teraz nie można było zawiązać nowego sojuszu i połączyć siły w walce z pustynią, z kosmosem?