W namiocie zadzwonił budzik.
Trzeba rozbudzić chłopaka, inaczej nie wstanie — zadecydował Frank i na czworakach wlazł do namiotu.
— No, wstańże pan, Mike! Poia pańskiego dyżuru. Zaparzyłem kawę.
W upiornym niebieskawym świetle maszynki spirytusowej, załamującym się tysiąckrotnie w krystalicznym piaskowcu, można było ujrzeć, jak z namiotu wysunęła się spuchnięta i zmięta, dobroduszna i klasycznie leniwa twarz szofera.
III
Gdy się patrzy wstecz, można zobaczyć, jak do samego horyzontu biegną zwężające się stopniowo wzorzyste ślady opon. Gdy się patrzy naprzód, nie widzi się nawet i tego. Tylko piasek, nieruchomy okropny piasek, piasek do samego horyzontu.
— A przecież tu dawniej żyli ludzie, Mike.
— Żartuje pan — jedną rękę szofer trzymał na kierownicy, a drugą właśnie podnosił, żeby wytrzeć pot z twarzy.
— Ani myślę. Trzy tysiące lat temu rozlegał się tu gwar na bazarach wielkich miast. Po ulicach pędziły lekkie rydwany, końskie grzywy były zwinięte w drobne kółka i pomalowane ochrą.
Szofer z niedowierzaniem wzruszył ramionami.
— To prawda, Mike. Może pan nie wątpić. Mówią o tym wizerunki niezwykłej piękności, wyryte na skałach.
— Zobaczymy je?
— Zobaczymy coś innego. Pamięta pan? Dwa tygodnie temu spotkaliśmy staruszka z plemienia Tahitok?
— Tego oberwańca, z którym pan rozmawiał po francusku?
— To nie oberwaniec. To potomek starodawnej rasy. Kiedy nasi przodkowie chodzili jeszcze w skórach, jego praszczurowie żyli już w dużych miastach, spali na puszystych dywanach i jedli z cyzelowanych srebrnych naczyń.
Frank zdjął ciemne okulary, przeciągnął mokrą od potu chusteczką po czole i nosie i znowu je włożył. Nie chciało mu się palić, nie chciało mu się również pić ciepłego „pepsi”. Och, gdyby tak można było odpocząć w chłodnym cieniu, zdjąć buty, wypić szklankę musującej, pełnej srebrzystych pęcherzyków gazu, mineralnej wody z lodem!
— A propos, ten staruszek to książę czy coś w tym rodzaju.
— Naprawdę? — Mike nieuważnie dotknął palcem jakiejś metalowej części i natychmiast wsadził palec do ust.
— Oparzył się pan? Niech pan włoży rękawiczki.
Trzeba będzie. Wszystko nagrzane jak w piekle, mówi pan, ze ten dziadyga jest tak samo znakomity, jak książę Lancasteru?
— W każdym razie jego ród jest starszy. On jest ichchagerenem. Dokładnie nie wiem, co to znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju tytułu. Zresztą to nie ma znaczenia.
Interesująca jest inna rzecz — pokazałem mu tektyty i spytałem, czy nie napotykał czegoś w tym rodzaju.
Pan wie, co to są tektyty?
— Jakieś tam kamyczki?
— Są to kawałki naturalnego szkła. Naturalnego, ponieważ ich wiek oblicza się na dziesiątki tysięcy lat. Jeden tylko Bóg, a może diabeł, wiedzą, skąd się wzięły. Niektóre z nich są radioaktywne. Teraz w ich składzie wykryto takie izotopy, które wytwarza się tylko w sposób sztuczny.
— Reaktor atomowy sprzed potopu?
— Coś w tym rodzaju. Była hipoteza, że to ślady lądowania nieznanego astrolotu.
— Z atomowym napędem?
— No oczywiście! Piasek pod jego dyszami roztopił się i zamienił w radioaktywne szkło.
— Ciekawe…
— Moim zdaniem nie bardzo. Hipoteza na jeden dzień. Zrodziła się na fali zainteresowania kosmosem. O, rosyjski statek — sputnik — to rzeczywiście ciekawe. Niech pan sobie tylko wyobrazi… Błękitne pasemko, potem coraz bardziej i bardziej niebieskie, dalej coraz intensywniejszy fioletowy odcień, przechodzący w czerń kosmosu. Pomyśleć tylko, on widział to, czego jeszcze żaden człowiek na świecie nie widział!
— Amerykanie tez wkrótce polecą.
— Polecą, na pewno. Ale on był pierwszy! A to ma wielkie znaczenie.
— No dobrze, ale pan przecież zaczął o tym, jak go tam, księciu? On coś wie o tektytach7 — Tak. One są rozrzucone po całej pustyni. Biedne kobiety robią sobie z nich paciorki Szczególnie dużo jest ich tu, w krainie Tanesruft.
— Dlaczego pan tak usilnie pragnie dostać się do tych przeklętych skał? Przecież tektyty są i tu?
— One są prawie wszędzie. W Australii, w Czechosłowacji.
— A co będziemy robić przy tych skałach? Siedzielibyśmy sobie w hotelu i posyłali listy do redakcji, zamiast jeździć ciągle po tym piekle!
— Nic pan nie rozumie — oczy Franka stały się głębokie i zagadkowe. — Nigdy pan nie zrozumie, jak szczęśliwy może być człowiek, jeżdżąc po tych piaskach, które pamiętają starożytne miasta, skacząc po skałach, gdzie starożytni rzeźbiarze osiągnęli nieśmiertelność. Tyle tu tajemnic, tyle strasznych i nie wyjaśnionych zagadek! Czasem wydaje mi się, ze nad pustynią unoszą się duchy. Tylko nie wiem jakie — dobre czy złe.
Mike nie odpowiedział Ślina lepiła mu się w ustach. W karku uciskało i kłuło jak od gorczycy.
W głowie mu się kręciło, a blaszane niebo zdawało się spadać mu na plecy. Nagle ujrzał gdzieś w oddali jezioro. Strzeliste palmy przeglądały się w przezroczystej wodzie. W stronę jeziora podążała karawana. Dzwoneczki na wielbłądach podzwaniały smętnie. Mike wiedział, ze na pustyni istnieje zjawisko,fatamorgany’”, ale nigdy nie sądził ze piasek może śpiewać.
A Frankowi chwilami naprawdę się zdawało, że nad nimi unoszą się niewidzialne duchy żyjących tu niegdyś ludzi.
IV
Królestwo słońca, kraina wiatrów.
Skały nagrzewały się skwarem południa i jak roztopiony metal w wodzie pogrążały się w chłodzie nocy. Z szybkością błyskawicy powstawały w nich szczeliny, z armatnim łoskotem obrywały się kamienie.
Potem do dzieła przystępował wiatr. Porywał lawiny piasku, wznosił ich kłęby i zwalał rozwiane ziarenka na skały. Piasek wyżłabiał w nich fantastyczne przejścia, wytłaczał nisze i groty, szlifował kamienie.
Słońce z góry przyglądało się tej pracy. Ono jakby wytapiało ukryty w kamieniach tajemniczy tłuszcz i pokrywało je czarnym połyskiem — pigmentem pustyni. Kamienie stawały się podobne do żelaza.
Skały Atakora! Tajemnicza kraina dziwacznych zastygłych cieni. Na wieki zamarli tu wojownicy i starcy, fantastyczne dziwolągi i żałobne zakonnice — osobliwe twory słońca i wiatru. Z czego powstała ta skalista kraina wśród piasków? Jaki potężny dżinn[3] stworzył ten fantastyczny świat wśród bezbrzeżnych piasków?
Rozpalone kamienie zamierały w rozżarzonym powietrzu. Lotna mgiełka zniekształcała kontury i zdawało się, że skały cicho kłaniają się, milczącym tańcem witając przybyszów.
Nie można patrzeć bez ciemnych okularów, w przeciwnym razie uroją się wśród skał głębokie niebieskie źródła, jak gdyby napełnione płynnym mgławicowym tlenem. Zakołyszą się skały, popłyną, rozpryskując sine krople wody. W uszach zabrzmi przedziwnie smętna muzyka, niepokojąca i wspaniała.
To muzyka śmierci. Wywoła zawrót głowy, puści skały w szalony taniec. Niebo się przewróci i połączy z sinymi jeziorami.
Pustynia wielu zgubiła. Nie jeden raz Mike dostrzegał zbielałe od słońca kości wielbłądów, wyschnięte sczerniałe mumie ludzkie. Przed jedną taką ciemną postacią zatrzymał auto.
— W co on jest zawinięty, sir?
— To burnus z wielbłądziej sierści. Chroni człowieka zarówno od tajemniczej „śliny drakona”, której tak się boją Tauregowie, jak i od ukąszenia falangi. Ale temu biedakowi nie pomógł. Niech go pan odwróci.
Mike pociągnął za koniec koca — mumia zakręciła się jak szpulka, gdy się ją pociągnie za nitkę.