— Ale długi, jak…
Wreszcie koc się odwinął i Frank ujrzał brązowy szkielet obciągnięty suchą skórą.
Ciekawe, ile ma lat — pomyślał Frank i nachylił się. Coś błysnęło — była to złota bransoletka z pięknym szwajcarskim zegarkiem.
— Europejczyk?
— Tak, Mike, zdaje się.
Frank ostrożnie ujął wyschniętą kiść dłoni. Była ściśnięta w kułak, jakby chciała coś unieść ze sobą w wieczność. Frank puścił ją, upadła i rozsypała się.
— Tak, tak… słońce porządnie się napracowało — powiedział Frank, idąc w stronę jeepa.
— Niech pan poczeka, tu coś jest.
Frank odwrócił się i zobaczył, ze Mike czyta jakiś papierek.
— Atrament zupełnie wyblakł.
— Nic strasznego. Przeczytamy to przy świetle mineralogicznej ultrafioletowej lampy, kiedy się ściemni.
V
30 września 1903 roku. Ekspedycja profesora Reyera. Dla kogoś, kto znajdzie ten list. Proszę przekazać mojej żonie, Adeli Reyer, Rue des Tulipes 48, Lion, lub na adres Francuskiej Akademii Nauk.
Było nas czterech. Mój asystent France Crousel, dwóch robotników — Arabów i ja, profesor David Reyer. Szukaliśmy ruin starożytnego miasta. 21 września 1903 roku France odkrył przeprowadzoną wśród skał drogę. Była ułożona z ogromnych płyt kamiennych.
Każda płyta była oszlifowana z nadzwyczajną starannością, a ważyła z pewnością nie mniej niż tysiąc ton!
Kto i kiedy zbudował tę „cyklopową” drogę można się tylko domyślać. Podobnie do spiralnych schodów droga szła wciąż wyżej i wyżej. Wiła się wśród skał, odsłaniając nam na każdym kroku zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Napotykaliśmy ogromne zbiorniki wodne, wybite wprost w skałach i nie wiadomo dokąd prowadzące otwory; zadziwiająco okrągłe i szerokie, patrzyły na nas z wysoka.
Droga skończyła się zupełnie niespodzianie, tak samo jak się zaczęła — między dwiema najwyższymi skałami. Urywała się nad samą przepaścią. Nie można nawet było marzyć o tym, żeby zejść po niej! Ściana była zupełnie stroma. Tylko wąziutkie schodki prowadziły gdzieś w dół. Wstęp na te schodki znajdował się w wyłomie skały. Ale wyłom był strzeżony przez kratę z brązu, nad którą wyryte były egipskie hieroglify: — ZAMKNIJ OCZY I ODEJDŹ.
TU KRYJE SIĘ TAJEMNICA, ZA KTÓRĄ MOŻESZ ZAPŁACIĆ ŻYCIEM.
Moich robotników ogarnęło przerażenie. Upadli na kolana i za nic na świecie nie chcieli iść dalej. Żeby ich zachęcić, France postanowił iść naprzód. Podszedł do samego wyłomu. Ale gdy tylko dotknął jednego z prętów kraty, krzyknął, twarz mu się wykrzywiła i upadł martwy Robotnicy rzucili się do ucieczki. Jaskrawe słońce i wzruszenia strasznie na mnie podziałały — na pół oślepłem. Prawie po omacku zdołałem jednak odnaleźć drogę powrotną. Na próżno wołałem, na próżno krzyczałem — nikt się nie odezwał. Robotnicy albo uciekli wraz z moimi wielbłądami, albo też runęli w przepaść. Minuty moje są policzone. Śmierć będzie okropna.
Szkoda, że nie mam rewolweru.
Wędrowcze, kimkolwiek jesteś, błagam cię, oddaj ten list pod wskazany adres.
David Reyer.
P.S. Droga zaczyna się między skałą podobną do rycerzaa skałą przypominającą kota. Bądź ostrożny. Niech cię Bóg ma w swej opiece.
VI
Oto ostatnia gigantyczna płyta. Dalej nie ma drogi. Skały stromą ścianą urywają się nad przepaścią. Tylko wąziutkie, wykute w czarnym bazalcie schodki, prowadzą gdzieś w dół.
— Niech pan uważa, Mike — Frank odwrócił się w stronę szofera i gestem wskazał mu, żeby szedł za nim — czeka nas wiele niespodzianek: od kruszących się stopni schodków do zatrutych krat.
— Sądzi pan, ze krata była zatruta?
— Na pewno. Mogły na niej być drobniutkie szczerby powleczone trucizną.
Starożytni byli mistrzami od wszelkich trucizn, nawet od takich, które z wiekami nie tracą swej diabelskiej siły… Inaczej, czym można by to wszystko wytłumaczyć?
— Różnie mogło być — wymijająco odparł Mike.
Ale tajemniczej kraty nie było. Czego nie mogły dokonać tysiąclecia, dokonały sekundy. Kto wie, kiedy to się stało; nazajutrz po śmierci Davida Reyera, czy może dopiero wczoraj, ale runięcie ściany zniweczyło także kratę z brązu i skałę z wyrytą pogróżką. Droga była wolna.
…Wszystko się kończy. Skończyły się tez schody. Skończyły się przed idealnie okrągłym otworem. Ziejąca czeluść wabiła i groziła jednocześnie. Mike zajrzał do otworu.
Wydało mu się, że w ciemnościach coś się świeci delikatnym różowoliliowym światłem.
— Pozwoli pan, że pójdę pierwszy, sir — i nie czekając na odpowiedź, szofer zapalił latarkę i wszedł do tunelu.
Frank poszedł za nim.
W twarz wionęła wilgoć i zapach stęchlizny. Frank zapalił latarkę. Żółty promień wydobył z mroków krępą postać szofera, który lekko pochylony naprzód posuwał się pewnie korytarzem.
Na ściankach migotały maleńkie gwiazdeczki — to zapalały się i gasły kryształki kwarcu. Pod nogami gniewnie skrzypiał drobny żwir, budząc śpiące echo, które jak leniwy, senny zwierz niechętnie odgryzało się i milkło.
Nagle Mike zatrzymał się, zgasił latarkę, przykucnął i sapiąc, nachylił się nad czymś.
— Co tam się stało, Mike?
— Niech pan zgasi swoją latarkę. Tu jest jakaś diabelska sztuczka, coś się świeci. — Mike wyprostował się, przywarł do ściany, żeby przepuścić Franka: — Tylko ostrożnie, tu urwisko.
Tunel, opierając się o samotną skałę, pionowym korytarzem spadał w dół. Frank i Mike pochylili się nad studnią i aż do bólu w oczach wpatrywali się w czarną jamę, gdzie szofer zauważył jakieś jarzenie. Może tam rzeczywiście coś się jarzyło, a może po prostu przed oczami migały błękitne kręgi i skakały czerwone kule.
— Tak, coś tam jest — niepewnie bąknął Frank i zapalił latarkę.
Studnia okazała się niegłęboka, można było po prostu w nią skoczyć.
Frank skoczył pierwszy i od razu spostrzegł wąski kanał, który świecił zdradliwym lilioworóżowym światłem. Odwróciwszy się bokiem, ostrożnie przyparł do szczeliny. W tym momencie ciężko i niezgrabnie zeskoczył Mike.
— Ostrożnie, sir! Tu mogą być żmije albo jeszcze coś innego…
Ale Frank już nic nie słyszał, urzeczony dziwnym i wspaniałym zjawiskiem. Nowy tunel był dość krótki i z daleka już przenikało dzienne światło — widocznie na końcu tunelu był zakręt, który prowadził ku wyjściu. Ale Franka zdumiało coś innego. Torując sobie drogę przez żwir, wychylając się z najmniejszych szczelin, oplatając pułap — wszędzie… rosły żywe rurki jarzeniowe. Rozciągały się cieniutkimi wstęgami, zginały się w wąskie spirale, przeplatały się i zwisały pętlami, gorejąc czystym błękitnym światłem. Wśród tego złudnego przepychu, przywodzącego na pamięć najwspanialsze lampy jarzeniowe, płonęły malinowe, różowe, purpurowe, pomarańczowe i liliowe kule. Wydawało się, że samo powietrze płonie jak szeroka rzeka, spleciona z różnobarwnych ognistych strumieni.
— Przysięgam na Boga, to grzyby! Niewiarygodne, niezwykłe grzyby. — Mike aż przysiadł.
— Grzyby?!
— Tak, sir, grzyby. Czytałem gdzieś, że grzyby świecą. U jednych — tylko ogonki lub kapelusze, u innych zarodniki. Nawet gnijące drzewa świecą się, bo na nich rosną grzyby!
Frank patrzył na swego szofera i nie poznawał go. Ten wulgarny, trochę ślamazarny chłopak przeobraził się zupełnie. Może to niezwykłe światło żywych jarzeniowych lamp, przy którym można nawet czytać, tak zmieniło oblicze, a zwłaszcza oczy Mike’a, ale płonął w nich tak czysty, tak jasny ogień zachwytu, że Frank mu pozazdrościł.