Выбрать главу

Przypomniał sobie Paryż, Luwr. Pewnie wtedy on sam płonął takim właśnie ogniem, stojąc przed Renoir’em, czy zamierając w niemym zachwycie przed bezrękim posągiem, wcielającym w sobie całe piękno i cierpienie sztuki.

— Może pan ma rację, Mike.

Tunel kończył się wąską kotliną, otoczoną ze wszystkich stron skałami. Ziemia była blisko — w odległości trzydziestu stóp. Wbity w skałę hak i sznur rozwiązywały sprawę.

Frank szybko ześliznął się w dół i gdy był o dwie stopy od ziemi, skoczył. Żwir zaszeleścił i wszystko ucichło. Frank odwrócił się i zamarł z wrażenia. Nie słyszał nawet, jak w ślad za nim zeskoczył i Mike. Wprost przed sobą ujrzał gigantyczny wizerunek, wykuty w gładkiej skale. Nie odrywając się, patrzyły na niego — zuchwałego przybysza — przejmujące zgrozą żywe oczy.

Wizerunek był prastary, a jednocześnie dziwnie kojarzył się ze sztuką współczesną.

Niezwykłej siły dodawało mu połączenie jak najbardziej ostrej i ponurej groteskowości z realizmem. Wszystko było zdumiewające w tej postaci wykutej w skale. Swobodne i wyraziste linie tułowia i dziwny kołpak, otaczający głowę. Od kołpaka ciągnęła się jakaś wygięta rurka, przypominająca żmiję, stojącą na ogonie.

W jednej ręce postać trzymała coś, co przypominało „granat-cytrynkę, a drugą wskazywała na idealnie okrągłą tarczę, od której ciągnęła się po prostej poziomej linii, uosabiającej Ziemię — nić, kończąca się dziwacznym wrzecionowatym przedmiotem. Wyglądało to, jakby wrzeciono od tysięcy lat podążało ku linii Ziemi z rosnącymi na niej stylizowanymi drzewami, tylko w żaden sposób nie mogło dolecieć.

— Ależ to kosmonauta!!! — okrzyk Mike’a rozbudził duchy kotliny. Powtarzały one jego krzyk tysiąckrotnie gardłowymi głosami tak długo, dopóki Frank nie otrząsnął się z odrętwienia.

Gdy echo zamilkło i Frank trochę oprzytomniał, chwycił swoje fotoaparaty i jak szalony zaczął biegać przed zagadkowym wizerunkiem. Po dziesięć razy fotografował z obu kamer samego kosmonautę i oddzielnie jego głowę w okrągłym kołpaku. Utrwalił na taśmie również — tajemniczą planetę i wrzecionowaty kosmolot, uparcie zmierzający ku Ziemi. W rozmaitych skrótach perspektywicznych, przy pomocy wszelkich możliwych filtrów świetlnych!

Gdy Frank trochę ochłonął, zaczął szukać choćby najdrobniejszego napisu. Ale bezowocnie — nic nie znalazł.

Czyja ręka wykuła wizerunek? Cóż to za tajemnicza tarcza? Jaka siła porusza astrolot? Gdzie przepadli kosmonauci?

Jednym słowem głowę Franka obiegły w tłumnym nieporządku wszystkie te pytania, które zrodziłyby się w głowie każdego innego człowieka w podobnych okolicznościach.

Jednak ani napisów, ani żadnych odpowiedzi nie znalazł. Jak w strasznej gorączce męczyły go natarczywe pragnienia. Chciałby tu zostać na długo, a jednocześnie — jak najszybciej wrócić, jak najszybciej poinformować ludzi, wtajemniczyć, opowiedzieć, obmyśleć, objaśnić, napisać!

— Mike, wracamy — powiedział i, podskoczywszy, zawisnął na linie — szybko do jeepa!

Musimy natychmiast nadać radiogram.

Frank siedział na piasku w samych spodenkach, ukrywszy się w cieniu jeepa.

Zwilżył namydlonym pędzelkiem policzki, ale mydło momentalnie wysychało od gorącego powietrza pustyni.

Mike również siedział na piasku i nastrajał radiostację, oparłszy się łokciami na rowkowanej oponie koła zapasowego, wykonanej z ogniotrwałego organicznokrzemowego polimeru.

Od czasu do czasu podnosił do ust blaszaną puszkę z ciepłym sokiem ananasowym.

— Jedno jest dla mnie niepojęte — przerwał milczenie Mike, nie odrywając się od radiostacji — co stało się z asystentem profesora Reyera? Dlaczego tak nagle zginął? Pan twierdzi, że szczerby kraty mogły być pokryte trucizną, ale czy istnieją takie trucizny, które momentalnie uśmiercają? Mnie osobiście wydaje się, że biedny Reyer po prostu dostał pomieszania zmysłów od słońca i że wszystko mu się przywidziało…

— Nie sądzę. Istnieją straszne trucizny, uczeni nazywają je „białkami-szatanami”. Wystarczy kilka miligramów tej substancji, żeby’ zniszczyć wszystko, co na Ziemi. Żaden urojony diabeł, żadna bomba tytoniowa nie potrafią tego. Oczywiście, hipoteza: o szczerbach — to po prostu pierwsze rozsądne rozwiązanie zagadki, które mi przyszło do głowy… W każdym razie tajemnicza śmierć Crousela zostaje w ten sposób wyjaśniona prosto i racjonalnie.

Przypominam sobie pewne zdarzenie podobne trochę do naszego wypadku. Jeśli pan chce, opowiem.

— Oczywiście.

— Miało to miejsce mniej więcej czterdzieści lat temu. Zresztą niedaleko stąd, w słynnej Dolinie Królów, na skraju pustyni Libijskiej. Podczas badań archeologicznych nasz współziomek Howard Carter odkrył wejście do grobowca faraona egipskiego Tut-ench-Amona.

Odkrycie nastąpiło zupełnie niespodzianie: pod ruinami jednej z chat, w których przed tysiącami lat mieszkali robotnicy budujący grobowce, nagle ukazał się wykuty w skale schodek.

Po odgarnięciu ziemi wokoło ujrzano schody prowadzące do podziemia. Archeologowie z wielkim trudem odkopywali stopień za stopniem, aż wreszcie schody przywiodły ich do zamurowanych drzwi grobowca, zapieczętowanych dziwnymi pieczęciami, wyobrażającymi szakala i dziewięciu związanych niewolników. Pieczęcie były nietknięte, co świadczyło o tym, że bogate sarkofagi, w których spoczywała mumia faraona, nie zostały naruszone przez złodziei. I rzeczywiście, w grobowcu znaleziono niezliczone bogactwa. Sama trumna ze szczerego złota ważyła 300 funtów!

— Oho!

— Tak, Mike, złota było mnóstwo, ale zapłacono za nie drogo. Wielu archeologów i robotników, którzy dotarli do mrocznego grobowca, zginęło. Ugodziła w nich jakaś męcząca i tajemnicza choroba.

Pierwszy zachorował nasz znany uczony lord Car — narvon. Dostał gorączki i silnych boli mięśniowych. Lekarze bezsilnie rozkładali ręce. Lord umarł po dwudziestu dniach w straszliwych mękach. Następnie zaczęli umierać inni członkowie archeologicznej ekspedycji.

Przeważnie umierali ci, którzy pierwsi weszli do grobowca. Przez trzydzieści lat nauka nie potrafiła wyjaśnić tej straszliwej zagadki. W 1955 roku grobowiec nawet poddano badaniom dozometrycznym: chodziło o stwierdzenie, czy nie jest radioaktywny.

— No i co?

— Oczywiście bez żadnych rezultatów. Czyż faraonowie mogli coś wiedzieć o promieniotwórczości i zabezpieczać swoje grobowce za pomocą radioaktywnego kobaltu czy strontu? Nonsens. Bóg skarał kopaczy grobów! — Oto jedyne wyjaśnienie, jakie dali robotnicy arabscy i w które uwierzyli nawet niektórzy uczeni w Europie.

Możliwe że i po dziś dzień musielibyśmy się zadowolić taką hipotezą, gdyby w 1956 roku nie zachorował południowoafrykański biolog John Wills. Pisałem nawet wówczas o tym w naszej gazecie. Wills badał pomiot nietoperzy w jaskiniach Środkowej Afryki.

Wkrótce po tym zachorował. Symptomy choroby były dokładnie takie same, jak u archeologów. Uczeni zaczęli sobie przypominać, czy nie było jeszcze jakichś „— podobnych przypadków. Okazało się, że tą samą chorobą zostali „ukarani” i inni kopacze grobów, badacze południowoamerykańskich grobowców Inków. To „białko-szatan” — wirus histoplasmosis, znajdujący się w pomiocie nietoperzy. Znaleźli ten wirus także w grobowcu Tut-ench-Amona.

Proste, co?

— Tak, niczego sobie. A może i w naszym tunelu żyją nietoperze?

— To właśnie jest zastanawiające, ze tu nie ma nic żywego oprócz grzybów. Ach! — Frank zerwał się na nogi. — Oczywiście, grzyby! Tylko jakim cudem potrafiły przetrwać?