Przecież w tunelu nie ma żadnych produktów rozkładu. Czym się więc żywiły?
— O czym pan mówi? — Mike rozłożył ręce ze zdumienia.
Ale Frank już nie zwracał uwagi na szofera. Chodził wokoło auta, wymachując rękami, i mówił: — Te grzyby żywią się powietrzem, zachodzi w nich synteza tlenu z azotem. Może kiedyś te grzyby staną się dla ludzi prototypem chemicznych fabryk przyszłości. A jarzenie — to rezultat reakcji chemicznej.
— A co to ma wspólnego z trucizną? — Mike zrozumiał, co ma na myśli dziennikarz.
— Przypuszczalnie w pewnych okresach grzyby jednakże potrzebują obcego białka.
Dlatego właśnie wytworzyła się w nich zdolność zabijania żywego. Możliwe, że wydzielają substancje trujące albo wypuszczają na ofiarę obłoczek zarodników — nie wiem. Ale wszędzie jest życie.
Nawet na pustyni. Napotykaliśmy na jaszczurki, węże, skorpiony, falangi, nawet na jakieś żuczki. Istnieje ono także w jaskiniach. Zaś w tunelu nie ma nawet wyschniętej muchy. A śmierć Crousela? Podszedł do samego wejścia, dotknął kraty, to znaczy spowodował jakieś drganie, wywołał ruch. Wtedy grzyby zareagowały jak rosiczka na muchę.
— A dlaczego nie zareagowały na nas? Czy jesteśmy duchami? — uśmiechając się sarkastycznie, zapytał szofer.
— Mogę odpowiedzieć na to pytanie. Mike. Czekałem na nie. Przypomina pan sobie list Reyera? Tam nigdzie nie ma mowy o świeceniu przy wejściu do tunelu. Jednak pan je od razu zauważył mimo światła latarki. To znaczy, że cykl życiowy grzybów dzieli się na fazy. Kiedy się świecą — nie są groźne. Kiedy zaś nagromadzona energia zostaje wyczerpana i grzyby gasną, przemieniają się w milczących niewidocznych drapieżników, które w mroku nocy czyhają na swoje ofiary. Przystosowały się do takiego życia w ciągu tysięcy, a może nawet milionów lat ewolucji… Może zresztą te grzyby też są kosmicznymi przybyszami. Może kosmonauci przypadkowo przynieśli tu zarodniki. Znalazłszy sprzyjające warunki, spory puściły kiełki.
— Możliwe, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale przecież grzyby rosną nie przy samym wejściu do tunelu, tylko w głębi. Więc w jaki sposób mogły zabić tego Francuza?
A może wtedy, jeszcze przed oberwaniem się skały, rosły tuż obok kraty?
Ale Frank nie zdążył odpowiedzieć. Niecierpliwie terkotał brzęczyk.
— Londyn!
— Dobrze, już idę. — Frank dokładnie wytarł brzytwę, włożył ją do pudełka, bez pośpiechu wstał i podszedł do radiostacji. Przykucnął i nałożył słuchawki.
Pięć minut spędził na melancholijnych rozmyślaniach, i tak że trudno było skonstatować, czy coś słyszy, czy też ciągle jeszcze czeka. Następnie na jego twarzy pojawił się ledwo uchwytny wyraz niezadowolenia, przekręcił wyłącznik przerzutowy i powiedział obojętnym głosem: — Dziękuję, sir. Dobrze. Czekamy.
Frank zdjął słuchawki i nie mówiąc ani słowa, wrócił na poprzednie miejsce. Znów próbował namydlić twarz i tylko dlatego, że z większym niż zwykle rozdrażnieniem otrząsał pędzelek, Mike odgadł jego nastrój i nie rzekł ani słowa.
A Frank myślał z natężeniem i męką. Szczerze mówiąc, nie uraziły go czarujące i radosne frazesy szefa, sprawiły mu nawet przyjemność. W końcu wiedział, że tak będzie. A to, ze szef już rozpoczął szeroką kampanię prasową, było zupełnie zrozumiałe, nic ponadto. Frank usilnie szperał w swoim sercu, chcąc dotrzeć do gruntu, na którym wyrosła ta szara i mętna mgławica smutku. I nagle zrozumiał. Tak, to właśnie było tak. W tym momencie, kiedy ujrzał oczy przybysza z kosmosu, przestał być dziennikarzem. Stał się naukowcem. Stał się tym, kim powinien był zostać po ukończeniu studiów. Zrobił odkrycie i nie chciał, żeby wokół niego rozgorzały dziennikarskie boje na słowa. Instynktownie czuł, że wszystko, czego się dotknie mętna fala sensacji, przestaje być wielkie i wzruszające, natomiast staje się troszeczkę brudne.
Wiedział to zawsze, ale dopiero teraz odczuł całą swoją istotą. Jego umysł nareszcie usłuchał głosu serca. Serce wyraziło wszystko, co nagromadziło się w nim przez te wszystkie lata, a rozum nie mógł mu odmówić racji.
W uszach jeszcze brzmiały mu słowa szefa: — Tę sprawę trzeba rozwinąć szeroko: wykorzystać wszystko — radio, film, telewizję.
Jednym słowem za dwie godziny wsiadamy do samolotu, za jedenaście godzin przesiadka na helikoptery i pojutrze koło południa oczekujcie nas.
Frank sobie żywo wyobraził, co może potem nastąpić. Po tych starodawnych świętych kamieniach zaczną się snuć zręczni, obrotni młodzieńcy. Jedni, jak z armaty, zaczną strzelać obiektywami aparatów filmowych i fotograficznych. Inni z magnetofonami na plecach zaczną mu wtykać swoje mikrofony aż po samo gardło. I każdy z pewnością pomaca obraz rękami.
Szczególnie nieprzyjemnie było sobie wyobrazić, jak to zrobi szef. Frank aż się wzdrygnął z obrzydzenia, jak od dotknięcia żaby. Był przekonany, że wizerunek pociemnieje i zgaśnie od tych wszystkich rąk.
A wyobraźnia podsuwała mu ciągle nowe i nowo szczegóły. Wyraźnie widział, jak jeden, maskując się niezręcznie, zaczyna odłupywać kawałek świętego kamienia. Czemu nie! Taka pamiątka!
Dlaczego właśnie ci plugawi i niepoważni ludzie mają pierwsi zobaczyć to, o czym marzyli najlepsi synowie ludzkości? I nie tylko zobaczyć, ale otrzymać wyłączny monopol.
Monopol na sensację. Specjalność gazety „Daily Express”!
W piersi Franka zrodził się taki protest, taka burza jeszcze nigdy dotąd niedoznanych uczuć, że sam się przeląkł swego krzyku.
— Mike, Mike!
Szofer poderwał się z miejsca i zaskoczony ze zdziwieniem spojrzał na Franka.
Ale Frank już powziął decyzję.
— Posłuchaj, Mike. Pojutrze zwali się tu szef z całą swoją szajką. Ale gazeta nie może tak długo czekać. Chcę im zrobić małą niespodziankę. Wsiądziesz zaraz do jeepa i pojedziesz do domu. Wstąpisz do Instytutu Archeologicznego. Dam ci adres. Oddasz im rolki z fonograficzną taśmą… i list. Zanim się zapakujesz, napiszę. A ja już sam przywitam tu szefa.
Będzie zadowolony z naszej pracy.
— Dobrze, sir — milcząc chwilę, odpowiedział szofer — ma pan zupełną słuszność.
— To — wskazał nieokreślonym ruchem na skały — to jest własnością całej ludzkości. Niech więc pierwsza dowie się o tym nauka.
Frank wstał. Niepojęte uczucie ścisnęło mu gardło. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wyciągnął tylko rękę do szofera i mocno ją uścisnął.
VII
Minęły dwa tygodnie. Frank spokojnie drzemał w wygodnej dziesięcioosobowej salonce helikoptera. Chwilami zwracał głowę w stronę małego okrągłego okienka i spoglądał w dół.
Ziemia nie była podobna do mapy — helikopter leciał dość nisko. Wyglądała raczej na makietę. Frank przypomniał sobie skrzynię z piaskiem, na której jeszcze w czasie studiów uczono ich taktyki.
Bezkresne szaro-czerwono-bure obszary piasku, ostro zarysowane zielone ubarwienie oaz.
Między tą zielenią i piaskami toczy się ani na chwilę nie ustająca walka.
Pustynia gwałtownie atakuje wydmami piaszczystymi i, jak dżinny z butelek, wypuszcza gorące, wszystko zamieniające w popiół, wiatry.
— Cudownie, wspaniale, Frank. Zawsze spodziewałem się po panu czegoś takiego.
— Hughes bezskutecznie usiłował strzelić grubymi palcami.
Frank drgnął. Znów doznał uczucia wstrętu.
A szef bezustannie gadał: — Pan bezwzględnie musi zostać kierownikiem działu, a Nicka przeniosę do kroniki, on nie ma nic wspólnego z nauką. Ech, Frank, mój chłopcze, znam pańską bezinteresowność, ale pieniądz to zawsze pieniądz. I wie pan, co postanowiłem? Podwyższę panu pensję.