Reforma religijna, podjęta przez Echnatona, musiała wywrzeć wpływ na inne dziedziny kultury. Szczególnie wyraźne jest to w sztukach plastycznych. Jeśli przedtem sztuka była podporządkowana religii, to właśnie Echnaton wyzwolił ją. Nareszcie egipscy rzeźbiarze i malarze mogli uwolnić się od raz na zawsze utartych kanonów. Sztuka stała się bardziej realistyczna, bardziej życiowa i dynamiczna.
Wrogość Echnatona do starej religii przekreśliła także normy estetyczne, ustalone przez kapłanów. Rzeźbiarze i malarze przestali idealizować obraz faraona, zaczęli poszukiwać nowych form wyrazu, które niekiedy przechodziły w groteskę. Wszystko to miało ten skutek, że wykuty przez najgorliwszych zwolenników Echnatona wizerunek w skale okazał się zupełnie niepodobny do tego wszystkiego, co Pan kojarzył w swoich pojęciach ze sztuką dawnego Egiptu.
Poza tym nieznany mistrz, widocznie obawiając się o dalszy los grobowca, postanowił ukryć imię zbuntowanego faraona przed wrogami. Z tego powodu hieroglify z jego imieniem wyciął tak, że można je zauważyć wyłącznie o pewnej określonej porze dnia. Ale aparat fotograficzny — to nie oko ludzkie: utrwalił to, co wymknęło się Panu. Dokładnie z powodu tego samego optycznego efektu przyjął Pan obraz Słońca za tajemniczą planetę. Również z bardzo wielu promieni słonecznych spostrzegł Pan tylko jeden i wziął go za trasę astrolotu.
Ponieważ Echnaton był arcykapłanem boga Słońca — Atona, jego koronę ozdabia również stylizowany obraz tarczy słonecznej, którą Pan lekkomyślnie nazwał hełmem skafandra.
Wykaz Pańskich omyłek można by mnożyć w nieskończoność, ale chyba to nie ma żadnego sensu. Jednym słowem — wizerunek Echnatona, wznoszącego modlitwę do boga Atona, wziął Pan za kosmonautę.
Wszystko to jednak wcale nie pomniejsza znaczenia dokonanego przez Pana odkrycia.
Po powrocie do Anglii uprzejmie zapraszamy do odwiedzenia nas.
Szczerze zobowiązany Edwin H. Higginsbottom Sekretarz Naukowy Instytutu Archeologicznego P.S.
Przysłane przez Pana próbki zarodników oddane zostały na badanie do Instytutu Biochemii im. Jej Królewskiej Mości. Wstępna analiza, dokonana przez pana Hammsbella, wykazała wysoki procent białka o dużej toksyczności, znajdującego się w stanie okresowej, czyli sezonowej anabiozy. Winszuję Panu niezwykłego archeologicznego odkrycia.
E. H.
Przełożyła Olga Ford
Władimir Grigoriew KOLEGA
Terkocze budzik. Otwieram oczy pełen nadziei, że zegarek śpieszy się przynajmniej o godzinę. Niestety — na drugim budziku też jest siódma.
Ten drugi sprawiłem sobie, gdy zrozumiałem wreszcie, ze jeden mnie nie obudzi. A było przecież już i tak, że zdawało się, i trzy nie dadzą rady…
Bezpośrednio po przebudzeniu czułem się nawet dość rześki. Ale po chwili znowu morzył mnie sen, wstawałem z przymusem, ociężały, znużony, marząc jedynie o tym, by jak najprędzej znaleźć się z powrotem w łóżku. No, cóż! Praca naukowa coraz mniej czasu pozostawiała na odpoczynek.
I naprawdę, wcale nie trawiła mnie jakaś żądza sławy, wcale nie śniły mi się po nocach laury wielkiego uczonego. Śniło mi się zupełnie co innego. W moich snach — nawet dozorcy, zamiatając ulice, mruczeli formuły i wzory.
Trudno, jeśli chce się dotrzymać kroku tytanom nauki — nie można pracować mniej od nich.
A wielcy uczeni sypiają mało, och jak mało! Z tego wniosek, że wszystkiemu winni wielcy uczeni…
Właśnie ów trzeci budzik zmusił mnie wreszcie do zastanowienia się nad całą sprawą.
— Czyż ty — mówiłem sobie — człowiek dorosły, autor tylu odkryć naukowych, wynalazca, nie potrafisz znaleźć rady na ów poniżający, niegodny, a niekiedy wręcz haniebny stan, jakim jest sen? We śnie może cię przecież przejechać samochód, może cię pobić banda rozwydrzonych chuliganów… We śnie mogą cię na zbity łeb wyrzucić z dziesiątego piętra, mogą ci napluć w twarz — a ty co? Zbudzisz się, umyjesz, i jakby nigdy nic. Nawet nie ma do kogo iść na skargę!
Myśli te coraz częściej nie dawały mi spokoju, ale tak naprawdę zabrałem się do tego dopiero wówczas, gdy parę razy zbudziłem się w ubraniu. Tego już było za wiele. Należało działać…
Oczywiście, o tym, by samemu udało się znaleźć sposób całkowicie uwalniający od potrzeby snu — nie było nawet co marzyć.
Wszystkie metody takie jak elektrosen, grawitacjosen, radiosen, platfostopsen — wcześniej czy później doprowadzą do zamierzonego wyniku. Niezliczone zastępy naukowców, którzy w nowoczesnych laboratoriach opracowują niezmordowanie te systemy, wierzą niezbicie, że za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat wysiłki ich zostaną uwieńczone powodzeniem.
W porównaniu z wiecznością to, naturalnie, zaledwie chwilka. Dla mnie jednak ta chwilka to najlepsza część mego twórczego życia. Skoro więc natura nie zatroszczyła się, by zaopatrzyć mnie w kogoś, kto by za mnie bawił się, odpoczywał, jadł i spał — to w takiego, kto by za mnie przynajmniej spał, powinienem zaopatrzyć się sam.
Należało po prostu znaleźć sobie biologicznego zastępcę, nic więcej. Niech ktoś śpi zamiast mnie, zaś rezultaty procesów dokonujących się w tym pogrążonym we śnie mózgu będą przejmowane przez specjalny odbiornik — jak taśma magnetofonu przejmuje melodie z płyt.
Następnie specjalny transformator będzie je w oczyszczonej formie przekazywał mnie, a mój wypoczęty mózg będzie działał sprawnie.
Co prawda, znalezienie człowieka, który zgodziłby się spać za siebie i za mnie, nie było łatwym zadaniem. Krąg moich znajomych składał się wyłącznie z ludzi nauki, ludzi miłych i roztargnionych, których jednak cała łagodność i ustępliwość zamieniały się w granit, gdy tylko chodziło o sen. Mnie potrzebny był człowiek nieco innego, można by rzec, pokroju. Krótko mówiąc taki, któremu byłoby wszystko jedno czy śpi, czy robi cokolwiek innego.
Znalazłem go wprost na ulicy. Ściślej mówiąc, w barze. Siedział sobie przy stoliku samotnie, a w dłoni trzymał kolebiący się kufel z napojem, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był alkoholem.
— Nauka połamała sobie na mnie zęby. Leczyli, leczyli i nic z tego nie wyszło — powiedział, gdy przysiadłem się do niego. — Od alkoholizmu niby leczyli… — dodał po chwili milczenia, kiwając głową i pokazując w uśmiechu złoty ząb.
— Kochany — powiedziałem, jak mogłem najprzymilniej — skoro nauka panu nie pomogła, to może pan by pomógł nauce?
— Jak ona mnie nie pomogła, to i ja jej nie będę — wybełkotał.
— A może by tak, złociutki, spróbować jeszcze raz, jeden razik tylko?
— Nie, kochasiu, na te pigułki już mnie nie nabierzecie. Łyka człowiek i łyka, a potem znów zbacza z właściwej drogi…
Temu młodemu jeszcze człowiekowi, który z powodu nałogowego alkoholizmu był już niezdolny do pracy — długo musiałem tłumaczyć, o co mi chodzi. Ale wreszcie — czegóż to nie dokona prawdziwie logiczne rozumowanie! — ranek następnego dnia zastał go śpiącego w moim mieszkaniu.
Gdy się zbudził, przede wszystkim poprosił soku z kiszonych ogórków, po czym rozejrzał się po pokoju, zapalił i wcale nie zdawał się być zdziwiony, jak i dlaczego tu się znalazł.
Najwidoczniej nie pierwszyzną było dla niego budzić się gdzieś poza własnym domem.
— Głowa boli? — zapytałem.
— Boli. Zdałoby się pospać jeszcze trochę, ale teraz już nie zasnę, znam siebie dobrze.
— Ależ to nic prostszego — powiedziałem i włączyłem aparat, stojący sobie niewinnie w kącie pokoju.
Jasne, że przyszły mój współpracownik nie pamiętał już ani słowa z naszej rozmowy poprzedniego wieczora. Z zapałem więc zacząłem wykładać mu wszystko od nowa.