Przy pomocy wykresów dowodziłem, jak Wzrośnie krzywa odkryć naukowych, objaśniałem działanie moich ostatnich wynalazków — różnych latających, pełzających, pływających, biegających i licząco-rozumujących maszyn, oraz nie działającego na razie modelu przyszłego, ulepszonego wynalazku, jednocześnie latająco-pełzająco-pływająco-biegająco-licząco-rozumującego.
Opowiedziałem również, jaką korzyść przyniesie wprowadzenie wszystkich tych wynalazków i obiecałem, że jako współkonstruktor i współtwórca, otrzyma po jednym egzemplarzu każdego aparatu.
Wykresy, formuły i schematy nie wywarły prawie żadnego wrażenia na człowieku z baru. Ale gdy do pokoju wbiegły moje maszynki i zaczęły tańczyć, latać, fikać koziołki, piszczeć, włazić nam na kolana — zaczął mięknąć.
— I wszystko to pan zrobił sam? — spytał ze zdumieniem, ostrożnie zdejmując sobie z ramienia robota-diablika, który zdążył go już przyczesać i spryskać mu włosy wodą kolońską.
— Kolego — tak, tak właśnie zwróciłem się do niego: było wszak jasne, że bitwa wygrana. — Kolego, nie takie jeszcze dziwy powstaną, gdy razem weźmiemy się do dzieła.
Krzywa natężenia podsko…
— Zgoda — przerwał mi i od razu poprosił o włączenie aparatu: mimo wszystko, bardzo chciało mu się spać.
Czyż trzeba opowiadać, jak ruszyły teraz z kopyta moje prace! Inni wracali do domów nieco zmęczeni i, czekając na kolację, czytali sobie gazety — a ja pracowałem! Inni szli do kina, na stadiony, do kawiarni, by dać nieco wypocząć umysłowi — a ja tego nie potrzebowałem. Umysł miałem świeży jak noworodek i wciąż pracowałem. O północy inni przewracali się z boku na bok w swych łóżkach, liczyli do tysiąca, by przestać myśleć i zasnąć — ja zaś z niewymowną rozkoszą obliczałem milionowe cyfry, machałem arytmometrem, wywijałem suwakiem logarytmicznym!
— A przecież był taki czas, był, a jakże — mówiłem do siebie z triumfem — gdy przeklinałeś swą nienasyconą żądzę tworzenia. Głowa ci pękała, serce wypisywało na ełektrokardiogramach prawdziwe es-floresy, włosy ci wyłaziły jak ze starej szczotki do butów. I wtedy mogłeś liczyć jedynie na doktorów, któż bowiem inny mógł ci pomóc? A doktorzy powtarzali w kółko: świeże powietrze, owoce, lekkie wina i jak najmniej, możliwie jak najmniej pracy.
Dobre sobie! Mniej pracy! Cha! Cha! — i zaśmiewałem się teraz do rozpuku, bez obawy, że zbudzę mego towarzysza. Spał jak zabity.
Wskaźnik sprawności aparatu nie przekraczał pięćdziesięciu jeden procent, wobec czego mój wspólnik musiał spać za mnie nie osiem, lecz szesnaście godzin. Do tego dochodziło jeszcze osiem godzin snu konieczne dla niego samego. Czyli — okrągła doba.
Czasami, gdy osiągałem w pracy jakiś nowy, niezwykły wynik, budziłem go. Za każdym razem słuchał moich objaśnień z większym zainteresowaniem, starał się nawet pojąć szczegóły.
Stopniowo coraz bardziej przejęty był tym, że staje się współtwórcą ważnego i potrzebnego dzieła.
O ile za pierwszym swym przebudzeniem machnął tylko ręką i burknął: — A dobra, co mi tam! Rób pan swoje dalej — to po upływie miesiąca z przyjemnością już wertował wykresy, kręcił gałkami zmontowanych częściowo modeli i, zaglądając mi przez ramię, przyglądał się, jak zapełniam zeszyty gęstym maczkiem formuł i równań. Wzrok jego stawał się bystry i pojętny. A nieraz bywał skupiony i zamyślony, z owym odcieniem głębokiej powagi właściwej ludziom o analitycznym umyśle w chwili formułowania nieoczekiwanych i szerokich uogólnień.
Oto co znaczy nieprzerywany sen — cieszyłem się w duchu, a głośno mówiłem: — Jestem pewien, kolego, że w przyszłości uda mi się przygotować was do technikum. Co tam, do technikum! Myślę, że poradzimy sobie nawet z programem samej politechniki!
Oczywiście, poniosło mnie i dlatego napomknąłem o tej politechnice, ale o technikum mówiłem zupełnie poważnie. Logika i wrodzona spostrzegawczość nie zawodziły mnie nigdy.
Z górą dwa miesiące minęły jak w zamroczeniu, jakby w stanie nieważkości. W moim instytucie, gdy składałem codzienne sprawozdania z dokonanej pracy, wszyscy tylko wzruszali ramionami.
— Kiedy on ma na to czas? — dobiegało z rzędów konferencyjnej sali.
— Przez tydzień gotów namachać wyliczeń i wykresów do nowej dysertacji — mówiono w palarniach. — Pcha się prosto na członka akademii.
— Nie poznaję pana — powiedział dyrektor, uśmiechając się chytrze. — I w kinie teraz pan bywa, i na pracę społeczną znajduje pan czas, i na choinkę wybrał się pan z dziećmi, i częściej od innych bywa pan z pracownikami na wycieczkach narciarskich… A co za postępy w pracy!
Szkoda gadać! Coś w tym musi być…
— Właśnie, panie dyrektorze, cały sęk w tych narciarskich wycieczkach. Świeże powietrze!
Cuda działa! Niech pan zawsze słucha doktorów, drogi panie dyrektorze — odparłem, również uśmiechając się chytrze.
Uważałem, że za wcześnie jeszcze na ogłaszanie mojej metody. Gdy będę już miał parę miesięcy doświadczeń i obserwacji nad samym sobą, gdy wszystko będzie oczywiste — wtedy!
Oczywiście, zdarzały się mi chwile wahań: a może by już teraz opowiedzieć o wszystkim? I tak przecież wszystko jest jasne…
Aż tu nagle okazało się, ze wcale nie wszystko jest takie jasne.
Mianowicie, pewnego pięknego dnia ani jedna nowa linijka nie przybyła do moich równań. I ani jedna nowa gałka do żadnego modelu. Po prostu nie chciało mi się tego dnia pracować. Na drugi i trzeci dzień powtórzyło się to samo. To już było czymś wręcz zaskakującym. Należało sprawdzić, czy w aparacie coś się nie popsuło. Ale nie, działał, jak zwykle, bez zarzutu. Może więc byłem chory? Ale termometr wskazywał temperaturę trzydzieści sześć i sześć.
Ulegając jakiejś nieznanej sile, wstałem od biurka wyszedłem na ulicę. Koło mnie, niby w przyśpieszonym filmie, przemykali przechodnie, przepływały reklamy i witryny sklepów. W pewnej chwili stwierdziłem, że jestem w dużej sali i siedzę przy stoliku. Kelner dolewał, a ja piłem jeden kufel za drugim. A więc taki obrót wzięły sprawy! Sam nie wiem, jak kiedy nogi zaniosły mnie do domu. Ale gdy wszedłem do gabinetu i zobaczyłem, co się tam dzieje, wytrzeźwiałem od razu. Mój wspólnik siedział przy biurku i pisał, pisał w moich zeszytach!
— Co pan tam pisze? — zapytałem, a ton mego głosu nie przejawiał wielkiego zadowolenia.
— Kolego — usłyszałem w odpowiedzi — w waszych notatkach są błędy. Z początku wszystko było jak należy, ale w ostatnich dniach zaczęliście się mylić.
— Niech pan pokaże! — zawołałem.
— Wszystko już poprawione, kolego — nie dopuszczając mnie do słowa ciągnął wspólnik z leciutkim uśmiechem. — Proszę, popatrzcie sami.
Na ułamek chwili zwykła jasność znowu ogarnęła mój umysł. Istotnie, wspólnik miał rację: błędy rzeczywiście były poprawione.
Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko mnie siedział on i, jak przez gęstą mgłę, słyszałem jego głos: — Nie omyliliście się, nazywając mnie wówczas kolegą… Jak widzicie, teraz już nie gorzej od was wyznaję się we wszystkich tych schematach, wykresach, obliczeniach i konstrukcjach.
Prawdopodobnie aparat wasz przekazał mi właściwości i wiadomości waszego mózgu.
On też, przerabiając procesy naszych hamulców, przekazał wam niektóre z moich cech.
Niestety, nie te najlepsze. — Czy się nam to podoba, czy nie, fakt pozostaje faktem. Tym niemniej, praca nie powinna na tym ucierpieć. Wyjście jest jedno: teraz wy powinniście spać, a ja będę pracował poty, póki znów nie powrócimy do stanu, jaki był na początku.
Mój Boże, on nawet zdania układał zupełnie tak samo, jak ja! Mógłbym się spierać z każdym, ale przecież nie z własną swoją logiką!