Выбрать главу

Teraz więc, jak marynarze na wachcie, zastępowaliśmy kolejno jeden drugiego.

Praca rzeczywiście wrzała. Czego nie mogłem zrozumieć ja — rozumiał on; pomylił się on — ja błąd wykrywałem i poprawiałem. W specjalnie trudnych przypadkach wyłączaliśmy aparat i pracowaliśmy razem.

Jedno wszakże nie dawało mi spokoju: mianowicie, że w udziale przypadała mi zaledwie połowa rozkoszy, jaką daje kipiąca tempem praca. Rzecz jasna, niewiele się namyślając, mogłem po prostu zlikwidować aparat. Ale kto mógł przewidzieć na pewno, ile by czasu potrzeba, żeby podświadomość moja uwolniła się całkowicie od owych przejętych nieszczęsnych właściwości?

Nie, nie chciałem już więcej niespodzianek i podczas jednej ze swych zmian tak wyregulowałem aparat, by procesy zachodziły szybciej i jak najprędzej przywiodły nas wreszcie do pierwotnego stanu, który już odtąd nie ulegałby zmianom. Montaż okazał się skomplikowany, kłopotliwy i zajął prawie cały okres mojej rześkości. Ale za to zasnąłem zadowolony i uspokojony.

A jakże! Mój wspólnik, jak się okazało, był nie w ciemię bity i wyprowadzić w pole się nie dał. Wszystko zauważył i z kolei cały swój czas pracy strawił na przestawianie aparatu z powrotem.

No i zaczęły się zmagania gigantów! On swoje i ja swoje! A wszystko milczkiem, skrycie, jakby nigdy nic. Przestaliśmy się witać, nie dzieliliśmy się już spostrzeżeniami. A że możliwości nasze były zupełnie wyrównane, więc końca tego, jak nie było widać, tak nie było.

Zasadnicza praca, oczywiście, leżała odłogiem. Żadnemu z nas nie było to teraz w głowie, ogarnął nas hazard: kto kogo?!

Uległem pierwszy. Poddałem się, czy po prostu w głowie mi się rozjaśniło — nie wiem.

Zebrałem śrubki i sprężynki na wpół porozkręcanego aparatu — pośrednika i obudziłem kolegę.

Zbudził się niezadowolony, jakby nawet zły.

— Zdaje się, że nie spałem jeszcze tyle, ile mi się należy — powiedział chłodno, przekręcając się na drugi bok. — Niechże pan robi swoje, na litość boską, a ja sam wiem, co do mnie należy.

Milczałem chwilę, zbierając myśli, a wreszcie zacząłem mówić możliwie najbardziej przekonywająco, tak by ani jedno słowo nie poszło na marne: — Ani panu, ani mnie nie może odpowiadać sytuacja, jaka się obecnie wytworzyła.

Jako człowiek nauki powinien pan to przecież zrozumieć…

— Tak, tak, tak! — przerwał poruszony. — Człowiek nauki! I niczym innym być nie chcę!

Niech mi pan nie wmawia…

— Nic nie wmawiam! — rozzłościłem się wreszcie. — Ani nie wmawiam, ani nie jestem dumny! Chociaż owszem, jestem dumny, że stworzyłem pana. Przecież dowiedliśmy, że byle kto, pierwszy lepszy dureń, może się zmienić zupełnie, jeśli tylko tego zapragnie. Z każdym mózgiem można sobie teraz poradzić, do każdego nalać rozumu!

Szczery, wzburzony ton moich słów podziałał zdaje się na wspólnika. Stał obok aparatu rześki, sprężysty, a ja mówiłem i mówiłem.

— Więc myśli pan — zapytał — ze w zasadzie istnieje możliwość rozstania się z panem… że mogę żyć na własną rękę jako uczony?

— Bez wątpienia — powiedziałem z przekonaniem. — Od razu teraz siądźmy i opracujmy to założenie bodaj w ogólnych zarysach…

Wszystko to zdarzyło się już bardzo dawno temu. Miałem dość czasu, by całą sprawę rozważyć i ocenić, nim zdecydowałem się opowiedzieć o niej. Niektórzy nazwą ten eksperyment, w najlepszym razie, fantastycznym… Mój pierwszy współpracownik wciąż jest rześki i pełen zapału, uczeni chętnie czytują jego rozprawy, a on od czasu do czasu udziela wywiadu dziennikarzom. I on, i ja śmiało patrzymy w przyszłość. Aparat-pośrednik, który przerobiliśmy gruntownie, zaopatrzył go w tak pokaźny zapas umysłowej energii, wystarczy mu jej na dwa życia. A jednocześnie — zostałem całkowicie oczyszczony z niepożądanych naleciałości.

Omyłki popełnione w przeszłości zostały wzięte pod uwagę i wszyscy następni moi wspólnicy przeszli przez aparat bez żadnych zakłóceń, bez psychologicznych dramatów.

Odchodzili ode mnie pełni twórczych idei, śmiałych pomysłów. Jedni wstąpili na studia techniczne, inni poszli wyłącznie drogą naukową, a nawet jakimś cudem zaplątał się do tego towarzystwa jeden skrzypek. Doktorzy nauk, erudyci, wszyscy posiadają głęboką wiedzę, gdy więc spotykamy się na ulicy — „witamy się, przystajemy i długo rozprawiamy o najnowszych naukowych osiągnięciach. Czasem zaś po prostu zbieramy się całą paczką — ot, sami swoi. A wtedy — czegoz to się nie można nasłuchać! Każdy zaś z nich lubi ogromnie historię mego pierwszego eksperymentu. Więc na ich prośbę wyciągam stary budzik i mówię: — Wszystko zaczęło się przez niego: źle mnie budził…

Przełożyła Katarzyna Witwicka

Mikołaj Razgoworow CZTERY CZURBAŁKI

O tym, jak trudno jest obmyślać podarki Owej nocy doktor Ber zasiedział się w laboratorium znacznie dłużej niż zazwyczaj. Dręczył go problem, nad którym raz w roku biedził się każdy żonaty mieszkaniec Marsa.

Nazajutrz przypadały urodziny żony, a doktor Ber ciągle jeszcze nie był zdecydowany, co jej ofiarować w prezencie. Poprzednim razem podarował żonie komplet przyborów kreślarskich, z których bardzo się cieszyła. Oczywiście, nie były to zwyczajne przybory kreślarskie: każdy z nich doktor pokrył własnoręcznie niklem, pochodzącym ze wszystkich dosłownie zakątków galaktyki.

Przygotowując podarek przez długi czas starannie kolekcjonował i dobierał nikiel. Zaopatrzył się w całą baterię puszek i umieścił na każdej z nich odpowiednią nalepkę: „Nikiel z meteorytu nr 67, rejon planety Oro”, „Nikiel z gwiazdozbioru Dyi”, „Nikiel z mgławicy Asynidy”. W sumie doktor zgromadził dwadzieścia dwa różne nikle. Rzecz jasna, niczym się między sobą nie różniły, żadna analiza fizyczna czy chemiczna nie pozwoliłaby odróżnić ich od najzwyklejszego marsjańskiego niklu, ale, mówicie, co chcecie, przyjemnie jest trzymać grafion lub cyrkiel, jeśli się wie, że zanim trafiły do waszych rąk, pokrywający je metal odbył długą wędrówkę w Kosmosie. Tym razem można by podarować żonie kątomierz z aluminium, pochodzącego z ogromnego meteorytu, dzięki któremu doktor o mało co nie pobił rekordu akademika Ara. Ber okazał się posiadaczem 80 kilogramów tego aluminium, a zaledwie trzy gramy wystarczyły, aby ustalić, że jest on dokładnie taki sam jak marsjański. Tylko że doktor wielokrotnie mówił żonie, iż nie wie, co począć z aluminiowym proszkiem… Nie, lepiej zużyć go na jakieś inne cele… Nic kompletnie nie przychodzi do głowy. Może zrobić jednak ten kątomierz i wyryć na nim datę pochwycenia meteorytu?

W trudnych sytuacjach doktor nieodmiennie zasięgał rady mózgu elektronowego.

Tym razem chyba nie będzie mógł mu pomóc. A może jednak spróbować? Doktor sięgnął po kawałek perforowanej taśmy i postanowił, że jeżeli licznik pokaże w odpowiedzi liczbę, której ostatnia cyfra będzie parzysta, to zrobi kątomierz, jeśli zaś nieparzysta — podaruje po prostu schwytany niedawno maleńki meteoryt, na którym — kiedy oglądać go przez mikroskop — można dostrzec dziwaczny wzór, przypominający inicjały żony. Nawiasem mówiąc, dawno już zamierzał pokazać jej ten kamyczek.

Mózg elektronowy odpowiedział błyskawicznie, ale niestety na końcu liczby widniało zero.

Doktor z niechęcią popatrzył na swego doradcę, który w tak bezapelacyjny sposób zalecał mu liczyć wyłącznie na siebie.

Doktor dobrze zresztą wiedział, że i tak nie posłuchałby rady maszyny. Podarek wykonany według czyjejkolwiek rady przestaje być podarkiem. Wie o tym już każdy uczeń, który wykuł pierwszą stronę podręcznika gramatyki normatywnej: „Wszystko, co nas otacza, można podzielić na materię ożywioną i nieożywioną; do ożywionej zaliczamy się my i podarki.