— Uważam — mówił Jegorow, patrząc na spływające z jego nóg czarne strużki wody — że ukraińskie błoto nie zostało odpowiednio opisane i uwiecznione przez klasyków literatury….
— I nauki — dokończył Wasyl.
— Właśnie. Opiewano przecież ukraińską noc, potężny, szeroki Dniepr, ukraińskie dziewczęta, a nawet jawory. Dlaczegoż nie ma dokładnych badań i pięknych poematów o zaklętych mocach królestwa czarnoziemu, występujących tak agresywnie po każdym deszczu?
— Co gorsza, nie ma o tym nawet odpowiednio wyczerpujących naukowych monografii.
Marnuje się wdzięczny temat, na który można by napisać z dziesięć rozpraw kandydackich i co najmniej ze trzy prace doktorskie!
— Pewnie! — podchwycił Jegorow. — Błoto można by klasyfikować według czasu jego powstania. Zastarzałe błoto…
— Albo według siły ciągliwości, którą należałoby mierzyć w praktyce, próbując oderwać nogę od gruntu.
— Lekkie błoto — kilogram, ciężkie — pół tony…
— Cyfry dysertanta, przedstawione w części charakterystyki ciężkiego błota, wydają się nieco zawyżone — huczał Wasyl, schylając się we dwoje nad domniemanymi kartkami opinii oficjalnego oponenta. — Nasze własne obserwacje dają poszczególne liczby mniejsze, co, oczywiście, w niczym nie umniejsza wartości dokonanej pracy i dysertant, bez wątpienia…
— …zasługuje na przyznanie mu prawa do tytułu kandydata nauk błotnych! — zakończył Jegorow. Wasyl uroczyście uścisnął mu dłoń.
— Zamieszkasz razem ze mną na mansardzie, dobrze? — zapytał Nieczyporenko. — Dałbym ci osobny pokój, ale mam właśnie gościa. Dzisiaj przyleciał.
— Kto taki? — spytał Jegorow.
— Należał do ekipy braci Disneyów, pracujemy razem z nim na Marsie.
— Ach, tak! A skąd on pochodzi?
— Z Południowej Ameryki.
Jegorow uniósł brwi.
— I kiego licha on chce od ciebie?
— Potem ci opowiem — odparł Wasyl. — Na razie chodźmy, przedstawię cię domownikom.
Domowników, jak się okazało, było dwoje: matka, ta sama starsza kobieta o nieufnym spojrzeniu, i siostra Wasyla, młoda dziewczyna o swawolnych piwnych oczach, bardzo do brata podobna. Ściskając na powitanie dłoń Jegorowa, uśmiechnęła się i powiedziała: — Wasia dużo o was opowiadał.
— No i co? — zalotnie zapytał Jegorow.
— Ano nic — przekornie uśmiechnęła się dziewczyna.
— Oksano, nie zawracaj Saszy głowy, lepiej skocz no do sklepu — przerwał Wasyl.
— A gdzież ten twój cudzoziemiec? — spytał Jegorow, gdy poszli na górę do pokoju Wasyla.
— Śpi — odparł kosmonauta, przeciągając się. — Od razu, jak tylko przyjechał, zasnął jak suseł.
Jegorow z zazdrością spojrzał na junacką postać Wasyla. Ten wspaniale zbudowany chłopak tryskał po prostu siłą i zdrowiem.
— Pogadamy? — zapytał Jegorow.
— Po śniadaniu. Muszę teraz matce pomóc w gospodarstwie. Zawsze przecież muszą sobie radzić same z Oksaną. Ciężko im bez mężczyzny.
— No to idź, pomóż. A zawołaj, gdybym i ja mógł się przydać.
Wasyl zszedł na dół. Jegorow został sam i rozejrzał się dokoła. Pokój był duży, ale sprawiał dziwne wrażenie. Sądząc po meblach i sprzętach — ktoś bardzo odważnie połączył tu laboratorium, bibliotekę, muzeum kosmiczne, salon i sypialnię. Zresztą, sypialnię reprezentowało tylko wąskie łóżko, przykryte zwykłym, wełnianym kocem. Nad łóżkiem wisiały cztery fotografie Wasyła: jedna jako ucznia — mały łobuziak o kędzierzawej czuprynie z napięciem wpatrywał się w obiektyw i trzy zdjęcia kosmonauty, wszystkie dlaczegoś zrobione na Księżycu.
„To dziwne, ani jednego zdjęcia z Marsa, a przecież był tam z pięć razy” — pomyślał Jegorow.
Pogładził bogato oprawne książki o kosmonautyce, zajmujące całą ścianę, prztyknął w przycisk z lapis łazuli, przypominający zakrzepły grzebień fali, uśmiechnął się do modelu pulpitu nawigacyjnego kosmicznego statku. Jegorow dobrze znał ten model. Wasyl zrobił go, gdy jeszcze razem studiowali w Instytucie Kosmicznej Geologii. Potem podszedł do szerokich, czteroskrzydłowych, oszklonych drzwi. Otworzył je na oścież i znalazł się na dużym, otwartym z trzech stron balkonie. Z góry, dla ochrony przed prostopadłymi promieniami słońca, naciągnięta była pasiasta markiza.
Wśród soczystej, ciemnej zieleni drzew Jegorow zobaczył wioskę, milutkie domki o śnieżnobiałych ścianach, wieżyczki z platformami, na których stały, błyszcząc w słońcu żółtymi i purpurowymi bokami, autoloty. Gdzieś piał kogut, ryczała krowa. Nad Muzykowką unosiła się niebieska mgła zapowiadając upalny dzień.
Jegorow wdychał głęboko rześkie powietrze, przesycone zapachem traw i kwiatów.
Trochę kręciło mu się w głowie od jaskrawego blasku i światła. Pomyślał sobie, że w Moskwie siedziałby teraz w dusznym pokoju pełnym papierosowego dymu i podtykał „Wielkiej BeTe” nie kończące się szeregi cyfr otrzymanych z danych badań Księżyca i Marsa. I czekałby, i denerwował się, póki mądra maszyna nie dałaby odpowiedzi potwierdzającej, lub obalającej jego przypuszczenia, jego zdolność przewidywania. Wieczorem, na pływalni lub przy bufecie w „Kraterze”, starałby się wygnać zmęczenie z ciała, z komórek mózgu, odprężyć nerwy napięte do granic wytrzymałości. A następnego dnia od rana wszystko zaczęłoby się na nowo.
Wysuszająca duszę praca, zawstydzające niepowodzenia, omyłki w obliczeniach i zwycięstwa, które stały się obowiązującą normą. Zwycięstwa, które nie cieszą, których się nie zauważa… A jednocześnie, podczas gdy jego życie mija przy pulpicie maszyny do liczenia, gdzieś świeci takie oto cudowne, radosne słońce i szemrze łagodny wietrzyk, pozdrawiając nadchodzący dzień.
Posłyszał kroki. Ktoś wszedł do pokoju. Jegorow zobaczył go w szybie.
— Wasylu! — rozległo się niezbyt głośno.
Coś powstrzymało Jegorowa, wcale się nie odezwał. Poznał stojącego w progu człowieka. Był to ten sam piękny mężczyzna, który na stacji sprzątnął mu sprzed nosa autolot.
Jegorow wyraźnie widział twarz nieznajomego. Miała wyraz napięty i pełen czujności. Nie otrzymawszy odpowiedzi, nieznajomy ostrożnie wszedł do pokoju. Raczej wsączył się, tak miękkie i bezgłośne były jego ruchy. Zamknął za sobą drzwi, przystanął pośrodku pokoju i rozejrzał się, penetrując wzrokiem ściany.
— Wasylu!
Jegorow zamierzał już wyjść ze swego ukrycia, ale właśnie nadszedł Nieczyporenko.
— A, Anhelo! — powiedział. — Odpocząłeś?
— Bardzo dobrze. Bardzo.
— No, to świetnie. Chodźmy na dół. Wyszli.
„Ten goguś jest bardzo niesympatyczny” — pomyślał Jegorow. Postanowił, że przy pierwszej sposobności wypyta Wąsy la, kto to taki, ale przed śniadaniem nie udało się tego zrobić.
Nieczyporenko zaglądał z zafrasowaną miną do pokoju i natychmiast znikał. W domu rozlegało się to skrzekliwe zrzędzenie matki, to dziewczęcy głosik Oksany.
— Wasylu, chodź no tu! Wasylu! Gdzież ty jesteś?
Wasyl posłusznie przybiegał na wołanie, tupiąc po lśniącej, wywoskowanej jak bursztyn posadzce.
Przy śniadaniu zjawił się nowy gość, sąsiad Pawicz. Wąsaty staruszek promieniał zadowoleniem z siebie, był uroczysty i puszył się bez przerwy.
— Za naszego kochanego ziomka, zasłużonego, sławnego kosmonautę, Nieczyporenkę!
— powiedział Pawicz, podnosząc kieliszek. Wypił, odkrząknął i otarł wąsy.
Potem stary swoimi słowami objaśniał obecnym zasługi Wasyla wobec ojczyzny i ludzkości.