Podarkiem nazywamy przedmiot wymyślony i zrobiony przez nas dla kogoś innego.” Nauka o podarkach obowiązuje w klasach od pierwszej do ósmej i pod względem przeznaczonego na nią czasu zajmuje trzecie miejsce za matematyką i fizyką. Jest to bardzo trudny przedmiot, z którego doktor nigdy nie zdołał zdobyć dobrej oceny. Musiał nawet uczęszczać na dodatkowe zajęcia dla nie nadążających uczniów. Nawiasem mówiąc, wielu z nich zostało w przyszłości wielkimi fizykami i matematykami, nader szacownymi uczonymi.
Doktor zdjął okulary, potarł dłonią czoło i nakazał sobie kategorycznie, ze w ciągu najbliższych pięciu minut podejmie decyzję, ponieważ dalsza zwłoka jest niemożliwa. Ale decyzja przyszła nawet wcześniej. Okulary?… No oczywiście, można zrobić wspaniałe okulary, używając w tym celu szkła, które otrzymał z meteorytu M 223. Czyż nie jest przyjemnie patrzeć przez szkła, które tyle widziały w czasie swego istnienia? Znakomita myśl, a oprawkę istotnie można wywiać z aluminium. Będzie to zupełnie na miejscu. Mimo wszystko nie każdy ma na swoim koncie meteoryt o wadze czternastu ton.
Jutro rano trzeba wziąć się do roboty, a teraz — do domu, jest już bardzo późno.
Doktor był przy drzwiach, kiedy z głośnika dobiegł donośny sygnał, oznaczający, ze ktoś zamierza przekazać nie cierpiące zwłoki informacje. Jedynie w takich nadzwyczajnych wypadkach uczeni uciekali się do użycia metafal, które automatycznie włączały wszystkie głośniki na Marsie. Cóż mogło się wydarzyć o tak późnej porze? Doktor nasłuchiwał w napięciu.
„Uwaga, uwaga — ogłuszająco zahuczał głośnik — tu laboratorium 602, tu laboratorium 602.
Mówi profesor Ar. Przystępuję do otwarcia sztucznego ciała niebieskiego, które schwytałem w kwadracie 7764. Wszystkie mikrofony laboratorium są włączone, słuchajcie moich komunikatów. Słuchajcie moich komunikatów. Mówię z laboratorium 602. Mówi profesor Ar.”
Doktor Ber usiłował pojąć, co się właściwie wydarzyło. Sztuczne ciało niebieskie? Dlaczego profesor nie nadał sygnału natychmiast po zorientowaniu się, ze meteoryt jest sztuczny?
Dlaczego postanowił dostarczyć to ciało właśnie do laboratorium 602, mieszczącego się na Phobosie? Dlaczego uważa za konieczne natychmiastowe otwarcie sztucznego meteorytu?
Dlaczego postanowił zrobić to sam, nie wzywając nikogo do pomocy? I najważniejsze — dlaczego profesor milczy?
Ten potok myśli i pytań bez odpowiedzi przerwany został wreszcie dobiegającym z głośnika głosem profesora Ara. Profesor mówił ze wzruszeniem i patosem, ale jego słowa zwrócone były nie do tych, którzy wstrzymując oddech słuchali go na Marsie.
— Drogi i wielce czcigodny kolego — mówił profesor. — Przypadło mi szczęście powitać serdecznie w imieniu własnym oraz w imieniu wszystkich uczonych i mieszkańców planety Mars, pana, pierwszego gościa, który przybył do nas z kosmosu. Zdaję sobie sprawę, że odwiedzenie naszej planety nie wchodziło, być może, w plan pańskich badań naukowych, który to plan naruszony został z mojej winy. Najgoręcej pana z tego powodu przepraszam. Wnioskując z obawy, z jaką szanowny kolega ogląda sklepienie tego ponurego laboratorium, mogę sądzić, że przyjęcie, z którym spotyka się pan na Marsie, wydaje się panu nie dość serdeczne. Pozwolę sobie na całkowitą szczerość i wówczas, być może, pańskie wątpliwości i obawy zostaną rozproszone. My, Marsjanie, jesteśmy jedynymi żywymi istotami zamieszkującymi naszą planetę. Jednak odległe okresy naszej historii, wypełnione krwawymi wojnami, kiedy to osiągnięcia nauki nierzadko wykorzystywane były w celu unicestwienia życia, narzuciły nam smutny wniosek, że żywe istoty, nawet całkowicie do siebie podobne, nie od razu znajdują język porozumienia i pokoju. Czy wobec tego będzie pan zdziwiony, że żywiłem najgłębsze obawy, kiedy zrobiło się we mnie podejrzenie, iż w pańskim kosmicznym pojeździe, przed którego doskonałością techniczną chylę głowę, znajdują się, być może, żywe istoty? Oto dlaczego znaleźliśmy się tutaj. Nie wiem jeszcze, co usłyszę od pana w odpowiedzi i nie jestem pewny, czy będę rozumiał pańską mowę, tak doskonale jak pan moją, w czym utwierdza mnie uwaga, z jaką mnie pan wysłuchał, ale proszę pana, drogi kolego, aby pan uwierzył, że ja i wszyscy mieszkańcy Marsa, którzy nas w tej chwili słuchają, nieskończenie radzi jesteśmy pańskiemu przybyciu. Ze wzruszeniem czekamy na pańskie słowa…
Ale odpowiedzi nie było. Zapanowała cisza, która ponownie pogrążyła doktora Bera w wirze niespokojnych myśli i wątpliwości, przybierających najbardziej koszmarne kształty.
Delegat Merkurego nie zabrał głosu Merkury… Wenus… Ziemia… Mars… Jowisz… Saturn… Uran… Neptun…
Pluton… Kto zabierze głos pierwszy? Zresztą kolejność nie jest taka znów ważna. Niech zaczyna Jowisz — największy i najgrubszy.
Starszy pracownik naukowy Muzeum Niezwykłych Meteorytów, Kin, jeszcze raz filuternie popatrzył na narysowane przez siebie postacie. Każda z nich wyobrażała jakąś planetę, a wszystkie miały przedstawiać pierwszą międzyplanetarną naradę, zwołaną w celu uporządkowania nazewnictwa. Sprawa niesłychanie istotna. Kiedy delegaci wszystkich planet zebrali się, aby omówić bieżące zadania systemu słonecznego, spostrzegli, że nie mogą dojść do porozumienia, ponieważ w nazewnictwie panuje kompletny bałagan.
Ale nagle się wyjaśniło, że planetę Wenus we wszystkich zakątkach systemu słonecznego zawsze — aczkolwiek w różnych językach — nazywano planetą Miłości. To odkrycie ogromnie zainteresowało delegatów. Byli niesłychanie radzi temu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, który pozwalał przypuszczać, że działo się tak nieprzypadkowo: mieszkańcy wszystkich planet muszą mieć jednakowe wyobrażenie o miłości i wobec tego we wszystkich innych sprawach także zdołają się w końcu porozumieć. Postanowiono tedy, że każdy z delegatów wyjaśni, dlaczego w jego ojczyźnie Wenus nazywana jest planetą Miłości.
W tym miejscu opisywanej historii Kin zastanowił się, komu pierwszemu udzielić głosu.
Niesłychanie pasjonował się układaniem takich historii, chociaż wielu uważało, że nie jest to zajęcie godne naukowca… Tak więc, cóż powie delegat Jowisza?
— Męczyliśmy się przez długi czas — zaczął zabawny tłuścioszek — nad rozwiązaniem zagadki, dlaczego Wenus błyszczy silniej niż inne planety i to nawet trzynaście razy silniej od Syriusza. Ustaliliśmy, że odbija połowę padającego na nią słonecznego światła.
Ale dlaczego?
Oto problem. Wreszcie udało się ustalić, że owe światło odbijają białe obłoki, które gęstą warstwą otulają planetę. I wówczas nazwaliśmy Wenus planetą Miłości, ponieważ miłość również jest tym pilniejsza im bardziej nieprzenikniona jest tajemnica, która ją osłania.
— Zanim wyjaśnię powody, dla których nazwaliśmy Wenus planetą Miłości — powiedział nieśmiały przedstawiciel Plutona — muszę złożyć przeprosiny na ręce delegata Merkurego. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że ponieważ jesteśmy bardzo oddaleni od centrum i znajdujemy się na odległych peryferiach, w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu Merkurego i uważaliśmy Wenus za najbliższą towarzyszkę Słońca. Jak wam wiadomo, nasz klimat jest dość chłodny, nawet latem temperatura nie sięga powyżej bezwzględnego zera. Obserwując Wenus przez potężne teleskopy, cieszyliśmy się, że położona jest tak blisko Słońca, ze jest jej tak dobrze, ciepło i jasno. Czyż nie takie samo uczucie radości ogarnia nas, kiedy widzimy, że ukochana istota jest szczęśliwa i cieszy się życiem? Być może, ten nasz plutoński pogląd na miłość wyda się komuś niemodny i staroświecki, ale tacy już jesteśmy my, Plutończycy, żyjący w surowych warunkach i nie rozpieszczani przez nie. Dlatego właśnie daleką planetę, która budziła w nas takie uczucia, nazwaliśmy planetą Miłości.