Doktor Ber: Czym tłumaczy pan raptowną różnicę, jaką wykazał masometr po włączeniu kontr — promienia?
Profesor Ar: Stanowi to dla mnie zagadkę. Przypuszczam jednak, że kontrpromień, być może, wskutek interferencji uruchomił mechanizmy odłączające potężnego statku kosmicznego.
Statek ten rozpadł się na części, a jedną z nich jest właśnie schwytany przez nas pocisk. W przypadku trafności tej hipotezy, zgodnie z prawem Leza, mogliśmy utrzymać w strefie przyciągania wyłącznie cząsteczkę o najmniejszej masie.
Kin: Co, zdaniem pana, stanowi podstawowy cel prac naszego zespołu?
Profesor Ar: Winniśmy starać się nawiązać kontakt z naszym kolegą z innej planety, znaleźć sposób porozumiewania się z nim, wyjaśnić, w czym możemy mu być obecnie pomocni.
Kin: Mówił pan, że dysponuje pan hipotezą, która pozwoliłaby wytłumaczyć przyczyny milczenia pilota. Sądzę, że z pożytkiem zarówno dla doktora Bera, jak i dla mnie oraz dla wszystkich, którzy nas słuchają, byłoby zaznajomić się z owymi przypuszczeniami.
Profesor Ar: Zaraz się nimi podzielę. Ale winienem panów uprzedzić, że na razie jest to wyłącznie hipoteza robocza.
W ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w kabinie helikoptera patrząc na mego śpiącego towarzysza, przemyślałem bardzo wiele. Oto istota, rozmyślałem, która pokonała miliony kilometrów w odmętach kosmosu. Zwyciężyła ona i podporządkowała sobie żywioł, ale poniosła niespodziewaną klęskę, zetknąwszy się z potęgą rozumu, który okazał się bardziej ślepy aniżeli żywioł. Jesteście, być może, zaskoczeni, że użyłem słowa klęska. Niewątpliwie jednak mamy tu z nią właśnie do czynienia, a ja jestem jej mimowolną przyczyną.
Do momentu, kiedy zaczął działać promień radio-magnetyczny, statek trzymał się ściśle wyznaczonego kursu. Jego pilot był w pełni wolny, rozkoszował się swobodą, czuł się władcą kosmosu. I oto nagle coś nieznanego, niepojętego przekreśla tę swobodę i pogromcę żywiołu zamienia w igraszkę przypadku. Dla zrozumienia tego faktu zbędny był wybuch, łoskot czy gwałtowny upadek — wystarczyły zagadkowe zmiany na tarczach przyrządów.
Pocisk międzyplanetarny, posłuszny naszemu rozumowi i stworzonym przez nas siłom, bezpiecznie wylądował na Marsie. Ale umysł pilota statku przeżył w tym momencie dramatyczny upadek z kosmicznych wyżyn wolności, z kosmicznych wyżyn wiedzy. Czyż mogło to nim nie wstrząsnąć?
W każdym razie nie wolno nam tracić nadziei, że nasz gość wróci do siebie po doznanym szoku. Wydaje mi się, że nie utracił zdolności pojmowania zwróconych doń słów.
Na dźwięk głosu w jego oczach niezmiennie pojawia się błysk świadomości. Stworzymy naszemu gościowi warunki, które niczym nie będą przypominały sytuacji, w jakiej wydarzyła się katastrofa.
Odgrodzimy go od wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu może przypominać laboratorium naukowe, podobne do kabiny, w której kosmonauta znajdował się podczas lotu.
Czas i odpowiednie otoczenie — oto nasi jedyni sprzymierzeńcy w niełatwej walce, jaką będziemy musieli stoczyć o przywrócenie naszemu gościowi daru mowy.
Kij o dwu końcach Doktor Ber oglądał fotografie, które należało przesłać do redakcji biuletynu naukowego.
Żywy — profesor Ar zaproponował, aby tak właśnie nazwać kosmonautę — sfotografowany był z profilu i en face. Doktor skrupulatnie studiował zdjęcia. To przynajmniej było coś zrozumiałego — szkic, schemat, na który można patrzeć godzinami, wnikając we wzajemna układy części i poszczególnych elementów. W towarzystwie Żywego doktor czuł się skrępowany. Za każdym razem, kiedy Żywy nieoczekiwanie zwracał głowę w jego kierunku, jak gdyby wyczuwając badawczy wzrok uczonego, doktorowi robiło się nieswojo.
Odnosił wrażenie, że Żywy zarzuca mu brak taktu. Cóż to pan mnie tak ogląda, jak jakiś preparat?
Niech pan będzie uprzejmy spytać mnie najpierw, czy życzę sobie, aby pan mi się przyglądał…
Wypytywać zaś Żywego i rozmawiać z nim tak swobodnie, jak robił to Kin, doktor w żaden sposób nie potrafił.
Powiedział nawet kiedyś profesorowi, że ma wątpliwości, czy potrafi być użyteczny w pracy zespołu i czy profesor zrobił słusznie wybierając właśnie jego. No bo jaki istnieje związek między specjalnością doktora, to znaczy cząsteczkową strukturą kryształów w meteorycie, a tymi zadaniami, które stoją przed ich ekspedycją?
— W pańskich pracach — odpowiedział profesor Ar — zawsze zachwycały mnie obiektywizm oraz trafność wniosków, do których pan dochodził, zestawiając fakty na pozór nie mające ze sobą związku, nie wchodzące w zakres prowadzonych przez pana badań.
Tego nam właśnie obecnie bardzo potrzeba. Proszę obserwować i kojarzyć fakty.
Ale jak kojarzyć obserwacje, którym nie można nadać materialnego kształtu? Żeby zrobić te choćby zdjęcia, niezbędne dla przekazania ich innym uczonym, trzeba było stoczyć całą walkę z Kinem, który twierdził, że nie wolno fotografować Żywego, ponieważ aparat fotograficzny jest precyzyjnym przyrządem i jego widok może spotęgować psychiczne cierpienia kosmonauty.
Profesor Ar skłonny był przyznać rację Kinowi, doktor Ber musiał uciec się do pomocy silnego teleobiektywu i fotografować Żywego z dużej odległości, czy Ar i Kin rzeczywiście mają rację uważając, że Żywego trzeba odizolować od wszystkiego, co nawet odległy sposób związane jest z aparaturą naukową, przyrządów, od warunków, jakie otaczały go w momencie katastrofy? I jak można prowadzić obserwacje aparatury? Skąd potem brać materiał do kojarzenia aktów?
Kiedy trzej uczeni zebrali się na wieczorną naradę, Kin był podniecony i wesoły.
— Drodzy przyjaciele! — zaczął profesor Ar. — Przystępujemy do pracy. Dobiegł końca piąty dzień naszego pobytu na Wielkim Syrcie, dzień, w którym miało miejsce niesłychanie ważne wydarzenie. Rozumiecie, że mam na myśli kij. Uważam za konieczne, aby maestro Kin szczegółowo opowiedział nam tę historię, historię pierwszego wyraźnego i dobrowolnego kontaktu, jaki Żywy nawiązał z otaczającym go światem marsjańskiej przyrody.
Kin odchrząknął, pospiesznie połknął tabletkę glukozy, którą niezmiennie trzymał w ustach — przyzwyczajenie Kina, aby bez przerwy wkładać te tabletki do ust, piekielnie drażniło doktora Bera — przeciągnął dłonią po swych zmierzwionych włosach i spojrzawszy na zegarek, zaczął mówić.
— Realizując program obserwacji popołudniowych, — spacerowałem z Żywym w jarze przylegającym do ogrodu naszej rezydencji. Żywy, jak zwykle, wykonywał masę ruchów i w żaden sposób nie mogłem się zorientować, co go pobudza do takiej ciągłej i chaotycznej zmiany miejsca. Ze względu na to, że doktor Ber wczoraj bardzo szczegółowo scharakteryzował, jak bardzo różne jest zachowanie Żywego w pomieszczeniach zamkniętych i na łonie natury, nie będę się nad tym zatrzymywał. Powiem tylko tyle, że krzywa obserwowanych przeze mnie przemieszczeń Żywego niczym istotnym nie różni się od tej krzywej, jaką nakreślił nam nasz szanowny kolega. Ale nagle Żywy, który na chwilę przedtem zniknął w zaroślach, pojawił się przede mną, trzymając ten oto kij.
Kin uroczyście wskazał ręką leżący na stole suchy patyk.
— Było to tak nieoczekiwane, że osłupiałem. Ale potem spostrzegłszy, że Żywy wpatruje się we mnie uważnie i jakoś pytająco, podszedłem do niego i powiedziałem: „Niech pan pozwoli, szanowny kolego, że obejrzę rzecz, którą pan znalazł”. Żywy bardzo uprzejmie położył kij przede mną. Wziąłem go do rąk, doskonale zdając sobie sprawę z jego ogromnej naukowej wartości. Nie mogłem się zdecydować, aby zwrócić kij Żywemu, ponieważ mógłby zanieść go z powrotem w zarośla i tam zostawić, a ja za nic bym go nie znalazł pośród stosów chrustu.