Termometr albo trochę ją ochłodzi, albo trochę ogrzeje. Różnica będzie niewielka, ale jednak temperatura wody się zmieni, nie będzie już taka sama, jak przed zanurzeniem termometru”.
Nauczyciel pochwalił ucznia za odpowiedź i przez całą naszą pierwszą lekcję opowiadał, z jakimi trudnościami boryka się fizyk, kiedy chce osiągnąć precyzję w badaniach.
„Nigdy nie zapominajcie — mówił — że każdy przyrząd ingeruje w przeprowadzane doświadczenie, że zawsze trzeba nanosić odpowiednią poprawkę”. Kardynalna prawda, a jak często o niej zapominamy. Prawdopodobnie i obecnie nie od razu bym ją sobie przypomniał, gdyby moje wczorajsze doświadczenia z futerałem i ołówkiem nie wydały mi się nagle kompletnie pozbawione sensu. Pomyślałem, ze zamieniłem się w coś w rodzaju termometru podgrzanego nad palnikiem wyobraźni. Takim termometrem można ostatecznie zmierzyć temperaturę wody w morzu, błąd będzie stosunkowo niewielki, ale przecież Żywy — to kropla. Żywy jest jedynie punktem, przez który można przeprowadzić masę linii, zbudować wokół niego niezliczoną ilość hipotez i każda z nich będzie jednakowo przekonywająca. Gdyby w pojeździe kosmicznym był nie jeden Żywy, a paru, gdybyśmy dysponowali choćby dwoma punktami, nasze rozważania, nasze wnioski miałyby bardziej zdecydowany charakter. Moglibyśmy ustalić linię wspólną dla dwu Żywych.
O czym chciałem się przekonać, próbując mówić z futerałem w zębach? Już wcześniej dla mnie i dla moich kolegów stało się jasne, że w odróżnieniu od naszych rąk, podstawowym instrumentem pracy dla Żywego są jego usta, szyja, szczęki, zęby. Trzymając w zębach kij czy kamień, Żywy i jego współplemieńcy mogli przenosić je z miejsca na miejsce, mogli układać je w różny sposób. Jest to zaczątek procesu pracy, który w ostatecznym wyniku mógł przybrać najbardziej skomplikowane formy, tworząc w rezultacie wszystko, co my zwykliśmy nazywać nauką i techniką. Moje doświadczenia z ołówkiem przekonały mnie, ze można pisać i rysować trzymając ołówek w zębach; szyja zdolna jest do wykonywania precyzyjnych ruchów i nie ustępuje w niczym ręce. Rzecz jasna, niezbędny jest tu nawyk. Wspominając opowieść Kina o tym, jak Żywy przyniósł kij, plastycznie wyobraziłem sobie Żywego podczas pracy.
I pomyślałem wówczas, że przy tak specyficznej metodzie pracy, kiedy zęby i usta spełniają funkcje robocze, musiał rozwinąć się jakiś inny sposób porozumiewania, który pozwoliłby Żywemu i jego współplemieńcom koordynować ich wysiłki w trakcie działania. Ta myśl wydała mi się nader płodna i oparta na konkretnych obserwacjach. Ale czy tak istotnie jest? Czy nie zrodziły jej inne zgoła przyczyny?
Do tej pory nie mogę się uwolnić od poczucia winy wobec Żywego. W momencie naszego spotkania było bardzo dotkliwe, obecnie sądzę, że właśnie ono podyktowało mi hipotezę katastrofy. Czy w chwili zetknięcia się z promieniem magnetycznym Żywy miał świadomość katastrofy? Należałoby to dopiero udowodnić. Ale że ja byłem wstrząśnięty wszystkim, co się wydarzyło, nie wymaga żadnych dowodów. Kiedy otwierałem właz pojazdu kosmicznego, moja wyobraźnia była rozpalona do białości. I takim właśnie rozpalonym termometrem operuję nadal w swoich rozważaniach. Czy moja nowa hipoteza sugerująca, że Żywy nie mówi dlatego, iż posługuje się innym, nie znanym nam, sposobem porozumiewania, nie jest przypadkiem podyktowane przez pragnienie, aby obalić — moją własną w końcu — hipotezę katastrofy?
Pierwsza zrodziła się na gruncie poczucia winy, druga bierze się z dążenia, aby przekonać siebie, że nie wyrządziłem Żywemu krzywdy.
Jak rozstać się ze sobą samym w trakcie obserwacji i wnioskowania? Jak zmierzyć prawdziwą temperaturę Żywego? Przecież jeśli odważnie spojrzeć prawdzie w oczy, wiemy o nim na razie tylko tyle, że jest istotą żywą. Potrzebowaliśmy dziesiątków tysiącleci, aby zbadać własną planetę. Tysiące pokoleń uczonych wydzierały jej tajemnice. Nie możemy tak długo prowadzić badań nad Żywym. Nasze doświadczenie ograniczone jest w czasie. Tym wyraźniej winniśmy zdawać sobie sprawę z celów, do których dążymy. Mimowolna ingerencja promienia magnetycznego ostatecznie przesądziła losy doświadczenia, które przeprowadzał Żywy. Jakimi oczami winniśmy patrzeć na Żywego, aby nie powtórzyć błędów naszej aparatury?
List doktora Bera do żony Droga Rib! Na dzisiejszej wieczornej naradzie zamierzam złożyć oświadczenie ogromnej wagi. Nie chciałbym tego robić bez naradzenia się z Tobą, dlatego właśnie postanowiłem Ci przesłać ten radiolist. Kiedy go otrzymasz, bądź taka dobra i daj mi znać, co sądzisz na temat zawartych w nim myśli. Nauczyliśmy się rozumieć wpół słowa i dlatego będę zwięzły, szczególnie w tych miejscach, które nie dotyczą istoty mojej hipotezy.
Wzrok. Słuch. Węch. Gdyby jakakolwiek sytuacja postawiła nas wobec konieczności rezygnacji z któregoś spośród tych trzech zmysłów, każdy niewątpliwie wyrzekłby się węchu. Tracąc wzrok stalibyśmy się ślepcami, tracąc słuch — głuchymi, tracąc zaś węch… Jak widzisz, w naszym języku brak nawet słowa, które określałoby tę ułomność — tak małe znaczenie przywiązujemy do węchu. Mamy lekarzy, którzy są specjalistami chorób „uszu, gardła, nosa”. I tutaj nos znajduje się na ostatnim miejscu. Mawiamy: „strzec, jak źrenicy oka”, ale nikomu nie przyjdzie do głowy powiedzieć „strzec, jak swej prawej czy lewej dziurki w nosie”. Traktujemy swój nos w sposób całkowicie pozbawiony szacunku.
Wielu z nas prawdopodobnie uważa, że nos jest wyłącznie urządzeniem, które umożliwia noszenie okularów. Lekceważenie wobec nosa przejawia się już w dzieciństwie.
Dziecko nigdy nie dłubie w oku, ale przypomnij sobie tylko, ile trudu nas kosztowało, aby oduczyć naszego Biba od obrzydliwego zwyczaju wsadzania palca to do jednej, to do drugiej dziurki w nosie.
„Phi, nic im się nie stanie” — odpowiadał nam już jako całkiem spory chłopak.
Sama możliwość tak brutalnej ingerencji w funkcjonowanie naszego organu węchu mogłaby nasunąć myśl, że organ ten skonstruowany jest nader prymitywnie i bardzo niedoskonale.
Jednocześnie zaś węch niewątpliwie okazuje nam pewne usługi w naszej życiowej i naukowej praktyce. Nie można ich jednak nawet porównać z tym, co zawdzięczamy wzrokowi i słuchowi. I gdyby trzeba było zdefiniować całą naszą cywilizację, rozpatrując ją z punktu widzenia jakiegoś jednego zmysłu, nadalibyśmy jej miano „cywilizacji wizualnej”, a określenie wizualno-dźwiękowa” charakteryzowałoby ją niemal w pełni. Najmniej odpowiadałaby tu nazwa „zapachowa”.
Czym to wytłumaczyć? Przede wszystkim tym, że posiadamy bardzo słabo rozwinięty węch.
Jeszcze do niedawna ja, jak i my wszyscy, przekonany byłem o czymś wręcz przeciwnym. Nasz nos wykrywa obecność miliardowych części grama substancji zapachowych w jednym metrze sześciennym powietrza! Znakomity narząd, jest się czym chlubić! Ale oto poznajemy Żywego i okazuje się, że nasz węch to nie waga aptekarska, lecz zaledwie coś w rodzaju określenia ciężaru przez ważenie w dłoni. Chodzi, rzecz jasna, nie o zadraśniętą miłość własną, lecz o to, że rozmiary nosa i wyostrzony w związku z tym węch, jaki obserwujemy u Żywego, wymaga od nas, byśmy go traktowali w szczególny sposób. Żywy — to nos! Żywy — to węch!
Upraszczam nieco, ale istota rzeczy jest niewątpliwie taka. Zgodnie z moimi przypuszczeniami, w świadomości Żywego główną rolę odgrywa nie wizualna, nie dźwiękowa, lecz zapachowa treść przedmiotu. Pozwolę sobie odrzucić lub przynajmniej chwilowo wyłączyć hipotezę katastrofy, proponowaną przez profesora Ara. Uważam Żywego za całkowicie normalnego przedstawiciela cywilizacji zapachowej. Winniśmy sobie uświadomić, jaki jest wewnętrzny świat istoty, dla której podstawową i decydującą cechą przedmiotu jest zapach. Winniśmy przyjąć jako punkt wyjścia, że Żywy widzi i słyszy nosem. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że wzrok i słuch nie mają dla Żywego znaczenia. Ale prawdopodobnie odgrywają w jego życiu taką rolę, jaka w naszym przypada węchowi, to znaczy, drugoplanową, nie mającą wpływu na kształtowanie psychiki i poglądów naukowych.