Выбрать главу

Z tą wygodną, uspokajającą myślą rozjechaliśmy się do domów.

Przełożył Zygmunt Burakowski

Michaił Jemcew Jeremi Parnow STAN PRZEDATOMOWY

I. Relacja czabana Chamrakuła Już od czterech lat zabieram wiosną stada owiec na wysokogórskie pastwiska.

Muszę przyznać, że moja praca jest śmiesznie łatwa. Wilki zaglądały tu ostatnio w czasach, kiedy mój dziadek dopiero marzył o tym, aby po raz pierwszy w życiu ogolić sobie brodę.

Wprawdzie gospodarstwo mam spore, ale kierować nim nietrudno. Jedna osoba daje sobie tam świetnie radę.

Wolnego czasu mam do woli. Na sprawdzenie podczerwonego ogrodzenia zejdzie mi najwyżej trzydzieści minut. Tyle tez mniej więcej potrzeba na zaprogramowanie elektronowych pomocników. No i muszę mieć jeszcze z 15–20 minut na wydanie odpowiednich dyspozycji PNP, tj. cyberowi, który poszukuje nowych pastwisk.

Oto i cały ambaras… Poza tym zajmuję się jeszcze przygotowaniem paszy, sporządzam charakterystyki flory alpejskiej dla potrzeb przemysłu spożywczego oraz medycyny, ponadto raz na tydzień kontroluję automatycznej stacji meteorologicznej. Ale to wszystko błahostka.

Najwięcej czasu pochłania mi przygotowanie się do sesji egzaminacyjnej. Studiuję bowiem w Instytucie Pałeoklimatów. Może się dziwicie, po co to wszystko mówię, ale bez tych szczegółów moglibyście mieć dość często kłopot ze zrozumieniem pewnych spraw, które poruszę za chwilę w dalszej części mego opowiadania. Więc cóż? Czasu mam dosyć, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę codzienne wykłady stereotelewizyjne Wydziału Muzycznego. Dlatego właśnie mogę sobie pozwolić na taki zbytek, jak astronomia. Nie muszę rano wcześnie wstawać i często do samego świtu zachwycam się niebem. Teleskop mam wprawdzie jak najbardziej przeciętny — zwykły amatorski „Tellur”.

Owego dnia, który was tak interesuje, a właściwie nocą, akurat nie spałem.

Zaintrygowały mnie dziwne błyski, które zobaczyłem w rejonie konstelacji Liry.

Już się miałem połączyć z najbliższym obserwatorium, kiedy odkryłem, ze owe błyski są rezultatem działania jakiegoś promienia biegnącego z Ziemi.

W tej chwili zaterkotał brzęczyk i wszędzie zapaliły się i pomknęły czerwone ogniki. To zapłonęły „oczy” moich cyberów. Cała romantyka gwiazdozbioru Liry momentalnie wywietrzała mi z głowy i pobiegłem co tchu do moich owiec. Choć biegłem na złamanie karku i tak się spóźniłem. Coś widocznie przestraszyło owce, gdyż rzuciły się nagle w stronę urwiska, uciekając przed niebezpieczeństwem, którego dotąd nie znały.

Do tej pory żadne zwierzę nie przekroczyło bariery promieni podczerwonych, utworzonych przez elektrony skandu. Ale w tym momencie owa promienna ochrona uległa raptem uszkodzeniu. Jak wykazały później przyrządy, nastąpiło to na skutek dziwnych fluktuacji pól pozytronowo-neutrinowych. Nie będę się zresztą zagłębiał w szczegóły; w każdym razie moje wystraszone owce pomknęły nagle ku przepaści… Prawie wszystkie pospadały z urwiska. Tak bardzo byłem tym zdenerwowany i przygnębiony, że na śmierć zapomniałem o dziwnym zjawisku astronomicznym. Ale tego, co zdarzyło się później, trudno było nie zauważyć. Od razu zobaczyłem łunę, która zalała niebo na południowym wschodzie. Mniej więcej w tym miejscu, gdzie znajduje się Laboratorium Badań Przestrzeni, unosiła się ku niebu smukła błyszcząca igła.

Trudno powiedzieć, jaki miała kolor. Właściwie był to chyba mieniący się kolor aleksandrytu — od fioletowego bzu aż do zieleni. Nagle z owej igły, jak z palmowego pędu zaczęły wyrastać ukośne liście błysków. Przy czym wszystko to trwało niespełna minutę i zatonęło wreszcie w powodzi złotego blasku, którego siły i piękna nie sposób wyrazić. W owej zorzy przez chwilę przywidziały mi się cudowne krajobrazy obcych światów. Wydało mi się nawet, że czuję świeży i cierpki zapach dalekich mórz i lasów. Kiedy wszystko znikło, uświadomiłem sobie, że był to zapach ozonu.

To samo stwierdziły też przyrządy. Wokół mnie rozpościerała się chłodna i czysta wiosenna noc. Wszystko było, jak dawniej, nawet w konstelacji Liry nie widziałem już błysków.

Nie było tylko biednych owiec… O wszystkim, co zaszło, doniosłem bezzwłocznie kanałami psychołączności.

To chyba byłoby wszystko…

II. Komunikat S. M. Smirnowa opublikowany w miejscowej prasie Opowiadanie młodego czabana jest właściwie jedynym świadectwem człowieka, który przebywał w pobliżu miejsca katastrofy, jaka wydarzyła się trzy dni temu w Laboratorium Badań Przestrzeni. Ja — jako członek komisji, prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy, szczególnie dotkliwie zdaję sobie sprawę z tego, jak skąpe dane są w naszym posiadaniu.

Przyrządy Chamrakuła wykazały, że światła awaryjne cyberów zapaliły się dokładnie o 2,32.

Kiedy zdjęliśmy taśmy z liczników źródła energii (są dwa takie liczniki: jeden zainstalowany jest bezpośrednio w elektrowni atomowej, drugi zaś w transformatorowej budce laboratorium), to zobaczyliśmy, że właśnie w tym czasie nastąpił gwałtowny skok w zużyciu energii.

Po 16 sekundach został osiągnięty punkt kulminacyjny, zaś po następnych dziesięciu zaczął się raptowny spadek. Najbardziej interesujące jest to, że o godz. 2 min. 32 sek. 57 przyrządy prawdopodobnie zepsuły się. Bo jakże moglibyśmy wyjaśnić inaczej ten fakt, że w owym czasie laboratorium zamiast zużywać energię, zaczęło ją nagle wytwarzać? Przecież taki właśnie wniosek można wysnuć, gdy się ogląda liczniki przekaźników.

I jeszcze jedna dziwna okoliczność. Laboratorium nic poniosło prawie żadnego szwanku.

Jedynie pośrodku sali C odkryto koło o promieniu dwóch metrów, w którym całe wyposażenie dosłownie rozpadło się na atomy. Trudno się zdobyć na inne określenie, gdyż sala jest dość solidnie zastawiona stołami oraz aparaturą. Skąd mogłoby się wziąć na samym jej środku idealne koło… pustego miejsca? Bezpośrednio do owego pustego kręgu przylega stół laboratoryjny, a właściwie tylko dwie trzecie stołu, ponieważ reszta została odcięta dokładnie po obwodzie koła.

Specjaliści twierdzą, że żadnym ze znanych sposobów obróbki drewna nie udałoby się osiągnąć takiego idealnego cięcia. Ku środkowi sali biegnie także mnóstwo przewodów, ale i one są wszystkie obcięte równiutko na granicy pustego kręgu. Zresztą „ucięte” — nie jest najszczęśliwszym słowem: patrząc na przewody, trudno przypuszczać, że mogłyby one gdzieś dalej prowadzić. Ale po cóż by były potrzebne owe nigdzie nie podłączone końcówki?

W sali znaleziono dyktofon. Ale na irydowym drucie nie odkryto najmniejszych śladów zapisu dźwięku, chociaż aparatu nie wyłączono. Czyżby pracy w laboratorium oraz nagłej katastrofie nie towarzyszyły najmniejsze nawet dźwięki? Wszystko to jest bardzo dziwne. Jeśli można wierzyć zapisowi w portierni, to owej nocy w całym gmachu znajdował się tylko jeden człowiek. Była to prof. Irena Łosiewa. Najbardziej skrupulatne poszukiwania nie dały rezultatów: Lora przepadła bez wieści. Do domu nie wracała w ogóle nie dawała znaku życia.

Tak samo znikł bez goszczący wówczas u niej doktor Derdio Loszan—. Matka Łosiewej mówi, że wyszedł on z domu punktualnie o dziesiątej wieczorem, obiecawszy solennie, że wróci za trzy godziny razem z Ireną. Wszystko wskazało na to, że byli oni razem w laboratorium, w sali C. Strach pomyśleć, że spotkał ich ten sam los, co przedmioty znajdujące się pośrodku sali.

Według oświadczenia współpracowników, tam gdzie obecnie zieje pustka, znajdował się przedtem wielki pierścieniowy magnes, dwa grawitacyjne generatory oraz jakiś nowy przyrząd.