Выбрать главу

Wówczas znowu poczułam strach. Właściwie to skomplikowane uczucie oznaczało coś znacznie więcej aniżeli strach Przypomniało mi się dzieciństwo. Przez bardzo długi czas nie mogłam bez lęku patrzeć w kałuże. Odbijało się w nich bezdenne niebo. I zawsze bałam się wprost, ze spadnę w przepaść, otwierającą się przede mną. Bałam się, lecz równocześnie nie mogłam jakoś nie patrzeć. Później to samo uczucie ogarniało mnie w laboratorium astrofizycznym. Zdjęcia odległych galaktyk i hipergalaktyk, ledwo uchwytne ich wzajemnego oddziaływania i czarna straszna otchłań czasoprzestrzeni. I oto teraz doznałam tego znajomego uczucia. Wyobraziłam sobie przez chwilę, „jak wokół pierwszego „podpalonego”

przez nas atomu wybucha pożar zniszczenia. Gdzie owa pożoga może zarzucić Wszechświat, jak daleko ów pożar może się rozprzestrzenić? Niestety, na te pytania nikt przecież nie odpowie.

— Ale popatrz tylko! Jesteśmy w kabinie już 13 minut — Derdio przysunął ku mnie świecący cyferblat swojego zegarka.

— Najwyższy czas, byśmy zatarli ślady naszego przestępstwa i pobiegli na herbatę z malinowymi konfiturami, bo inaczej oberwiemy porządną burę…

Kiedy mocno ścisnąwszy ramię Derdia wyskoczyłam z luku na ziemię, nawet nie podejrzewałam, że zdarzyła się katastrofa, chociaż od razu niemile zaskoczyła mnie ciemność, jaka panowała w laboratorium.

— Nie pamiętasz przypadkiem, czyśmy zgasili światło przed rozpoczęciem eksperymentu? — zwróciłam się do Derdia.

— Chyba nie… Ale może po prostu spaliły się bezpieczniki?

Od razu się uspokoiłam. Pewnie tak się właśnie stało: spaliły się bezpieczniki.

Doskonale znałam swoje laboratorium, więc, swobodnie orientując się w ciemnościach, skierowałam swe kroki do tablicy rozdzielczej, aby włączyć oświetlenie awaryjne.

Ręka przekazała mi nowy sygnał alarmowy. Poczułam, że moje palce namacały coś szorstkiego, chociaż tutaj powinien być gładki i zimny marmur tablicy rozdzielczej. Sploty przewodów, coś miękkiego, podobnego do pajęczyny, szeroka nierówna szpara… Jak książkę dla ociemniałych czytałam historię tablicy, która zmieniła się nie do poznania w ciągu niespełna kwadransa.

Mój lęk udzielił się Derdiowi.

— Nic nie rozumiem! Gdzie się podziały przyrządy? Gdzie jest stół, gdzie stoisko do czytania mikrofilmów?

Wkrótce przekonaliśmy się, że stoimy w pustej sali. Jakoś niepostrzeżenie przestałam się nawet denerwować. Stanowczo zbyt wiele było zagadek. Każdy człowiek ma na szczęście jakiś specjalny bezpiecznik. Gdy na niego runie zbyt wiele wrażeń, ów bezpiecznik przepala się.

Inaczej nie wytrzymałby mózg.

Podeszłam do tego miejsca, gdzie powinno znajdować się okno. Wyciągnęłam ręce i namacałam story. Jedwab rozpadł mi się w rękach. Otrząsnąwszy z palców zbutwiałą tkaninę, próbowałam oczyścić gęstą warstwę pajęczyny i kurzu, jaka pokrywała szybę. Nie było to wcale łatwe. Długo tarłam z początku dłonią, a później rękawem, póki nie ukazały się pierwsze przebłyski wieczornego światła.

Czyżby te wszystkie dziwne przemiany zostały wywołane moją reakcją, która mignęła tylko jak błyskawica?

Derdio w tym czasie stał przy drzwiach, próbując je bezskutecznie otworzyć.

Poszłam ku niemu, lecz po drodze potknęłam się o jakiś przedmiot. Była to masywna żelazna belka, pokryta obficie łuszczącą się rdzą. Spróbowałam ją podnieść, lecz tylko na chwilę udało mi się oderwać belkę od podłogi. Wezwałam więc Derdia na pomoc.

— Cóż to? — zapytał zdziwiony, z trudnością unosząc ów przedmiot, który nie wiadomo skąd znalazł się w laboratorium.

I cóż mu mogłam odpowiedzieć? Sama niczego nie rozumiałam. Derdio oparł belkę jednym końcem o podłogę i potarł ją ręką. Na ziemię posypała się rdza.

— Wiesz co? — powiedział. — To jest szyna. A właściwie wszystko, co pozostało z owego jednoszynowego toru, po którym poruszało się w twoim laboratorium eksperymentalne stoisko…

No i masz ci los… W każdym razie ta rzecz nam się przyda.

Derdio posłużył się szyną jak taranem, próbując wyłamać drzwi. Po serii głuchych uderzeń drzwi się nareszcie poddały. Oparliśmy się o nie oboje i wówczas, skrzypiąc przeraźliwie, ustąpiły.

Gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, był już wieczór. Nie wiem, jak mam przekazać wrażenia, jakie wywołują takie letnie wieczory. Gdzieś w nawarstwionym błękicie płoną dogorywające już barwy zachodu, jak stygnący w formach metal. Takie wieczory bywają smutne i melancholijne, mogą być też zarazem i bardzo kuszące, i pełne niepokoju. Wiem najlepiej, że nic nadzwyczajnego w taki wieczór nie może się wydarzyć. A mimo wszystko ten właśnie wieczór mnie oczarował. Staliśmy z Derdiem, trzymając się za ręce, i patrzyliśmy na zachodzące słońce.

Trawy pochyliły się smutno ku ziemi, przybierając błękitnawy odcień. Zapachniało białymi kwiatami tytoniu, czuć było także zapach piołunu. W napiętym jak struna, rozbrzmiewającym kaskadą dźwięków powietrzu unosił się zwiewnie puch topoli, pokrywając wszystko dokoła.

Nagle Derdio zadrżał. Podszedł ku mnie zmieszany i w milczeniu postukał palcem po szkiełku zegarka. Była prawie trzecia. Popatrzyłam na niego całkowicie zbita z tropu.

— Czyżbyś niczego nie rozumiała? — Po raz pierwszy spostrzegłam, jak pobladł. — Teraz jest trzecia w nocy. Przecież do laboratorium przyjechaliśmy dopiero koło jedenastej!

Poczułam w piersi dziwny chłód. Popatrzyłam na niebo, na zachód słońca i uświadomiłam sobie wreszcie, że stało się coś nie do naprawienia. Cóż to za noc, kiedy jeszcze tak jasno: najwyżej dziewiąta, nie więcej.

— Topole przecież już dawno opadły… — Nie poznawałam wprost głosu Derdia, tak mi się wydał obcy i straszny. — Jeszcze półtora miesiąca temu wszędzie widziałem puch topoli.

Wszędzie go było pełno: unosił się w domach, tunelach, gromadził się także przy ściekach kanałowych, przypominając swym wyglądem brudne strzępy waty. A teraz, popatrz tylko: znowu to samo…

— Jak to, czas się cofnął? — zapytałam szeptem.

— Nie wiem, ale to możliwe. — Tym razem w jego głosie zadźwięczały jakieś stalowe nutki.

Od tej chwili Nieznane chwyciło nas mocno w swe sidła. Wstąpiliśmy jednak na ścieżkę bezustannych poszukiwań i najbardziej nieoczekiwanych odkryć. Byliśmy w duchu gotowi na wszystko. Któż miał wiedzieć lepiej od nas — fizyków, co to jest materia.

Spróbowaliśmy zmienić jej formy i niechybnie naruszyliśmy tym samym owe jeszcze tak mało znane więzi, które rozciągają się niewidocznie od materii do pola, przestrzeni i czasu. A mimo wszystko niczego dotąd nie rozumieliśmy.

Pierwszym cudem, jaki rzucił nam się w oczy, był wspaniały park, który rozrósł się bujnie wokół gmachu laboratorium. Nie od razu uświadomiłam sobie, że widzę ów park po raz pierwszy w życiu. „Przedtem”, a może i „potem”, któż to wie, było tu pole, zarośnięte piołunem i lebiodą.

Posypana błyszczącym, bursztynowym piaskiem alejka jakby nas gdzieś wołała.

Poszliśmy wolno obok bujnych krzaków oleandru, zatrzymując się co chwila, aby podziwiać to marmurowy basen, w którym rósł indyjski kwiat lotosu i wesoło swawoliły fioletowo-pomarańczowe ryby, to znów piękny klomb z dziwacznymi nieziemskimi roślinami; ich liście lśniły jak zimna stal.

Wszystko było jak w bajce. Czułam nawet słaby, lecz uporczywy, słodkawy i z lekka oszałamiający zapach kremowych wilgotnych magnolii. W gęstym cieniu listowia zapłonęły nagle jakieś fosforyczne kule. Cicho brzęczały spóźnione pszczoły i wiatr rozdzwaniał blaszane pióra palmowych wachlarzy.

Nie mówiliśmy ani słowa. Po prostu szliśmy, wziąwszy się za ręce, wystraszeni i oczarowani, zupełnie jak dzieci, które znalazły się w krainie baśni.