— Oczywiście. Akademia Nauk. Rada…
— Nie — przerwał Wasyi — nie Akademia… Ja nie mówię o ludziach…
Jegorow zrobił minę, jakby nie rozumiał, o co przyjacielowi chodzi, odwrócił się i zaczął patrzeć na balkon.
— Tak — powiedział Wasyl. — Ktoś nami kieruje. Jedne rzeczy podsuwa, inne chowa do pewnego czasu, jednym słowem, reguluje. Ale osądź sam, Marsjanie wyemigrowali do Aiu około pięć milionów lat temu. Na Ziemi wtedy nawet ludzi jeszcze nie było. A miasta na Marsie zachowały się nie naruszone, wszystko w nich lśni i błyszczy ładem. To nie jest naturalne, rozumiesz? Istnieje drugie prawo termodynamiki, jest entropia, która wzrasta…
Przecież po pięciu milionach lat powinien tam panować chaos! A chaosu tam nie ma. Jest nieskazitelny porządek.
— Do czegóż ty prowadzisz?
Wasyl w milczeniu pochylił się ku Jegorowi. A Jegorow z lękiem patrzył w jego poważne piwne oczy. „Może mu się tam na Marsie rozum pomieszał?” — przemknęło mu przez myśl błyskawicą.
— Oni wrócą.
Jegorow roześmiał się z przymusem.
— Coś takiego! Niby gospodarz wyszedł na chwilę i prosi, by goście poczekali?
— Wcale nie. Po prostu gospodarz nie może albo nie chce wracać.
— A może oni opuścili system słoneczny i udali się do tego Aiu?
— A diabli wiedzą, co to takiego ten Ai — w zamyśleniu powiedział Wasyl. — Chwilami nawet gotów jestem zgodzić się z Pierowem z Akademii Nauk. On badał te skorupki i uważa, że świadczą o czysto fizjologicznym procesie. Że przejście do Aiu — to śmierć. A może coś w rodzaju „tamtego świata”. Przechodząc do Aiu zdobywa się możliwość nieśmiertelności…
— Ale to już twój osobisty pogląd?
— Nie. Tak właśnie uważali bracia Disney. Zresztą, ten Anhelo Tend, trzeba przyznać chłopak całkiem do rzeczy, pracował razem z nimi aż do czasu, gdy myśmy przylecieli.
Disneyowie już szykowali się do odlotu, gdy nagle spostrzegli, że Tend gdzieś znikł. Szukają, szukają, a Tenda nie ma. Więc odlecieli. A w miesiąc później znaleźliśmy Tenda w jednym z podziemnych korytarzy Czerwonej Kopuły. Był żywy i zdrowy, ale nie mógł odpowiedzieć ani na jedno pytanie. Co się z nim stało, gdzie był, co jadł i pił — nie pamięta.
Trzeba było uczyć go wszystkiego od nowa, opowiadać mu, kim jest, gdzie mieszka i co to takiego Ziemia i ludzie.
Trwało to długo. Ale wreszcie przypomniał sobie… prawie wszystko.
Słowa Nieczyporenki przerwał ostry, przenikliwy dźwięk. Przeszywające wycie wzbijało się prosto ku niebu. Obaj przyjaciele wybiegli na balkon. Wysoko w górze, na tle niepokalanego błękitu nieba samolot odrzutowy kreślił śnieżnobiałą, przerywaną smugę.
— Jakiś nowy model — powiedział Jegorow, osłaniając oczy dłonią.
Ogłuszający dźwięk urwał się równie nagle, jak się przedtem zaczął. Samolot utonął w głębi niebieskiego sklepienia.
— Ależ ryk! — pokiwał głową Wasyl. — A do nas dociera przecież już osłabiony.
Wyobrażasz sobie, jak się tam czuje pilot?
— Pilot ma izolację.
— O czym to ja mówiłem? — spytał Wasyl.
— O Anhelo.
— Ach, tak! No więc, to właściwie wszystko. Powróciliśmy z Marsa, Anhelo pojechał do domu, ale coś mu się tam nie podobało. To przecież kreol z Wenezueli… Teraz postanowił, że zostanie u nas… A to — ciągnął Wasyl — to jest właśnie zwierciadło, które przytaszczyłem dla Oksany. To pamiątka, pośmiertny prezent od Griszki Rogożyna.
— Co? — wykrzyknął Jegorow. — Grigorij nie żyje?
— Nie żyje. Dziwna była ta jego śmierć. Pracował w jednym z „pokoików”, jakich tam, w Czerwonej Kopule, jest bez liku. A piętro wyżej pracowali nasi minerzy. Wybuch przeprowadzili słabiutki, ale zawsze wstrząs jakiś był. Słyszymy krzyk. Pobiegliśmy do Griszy.
Leży z rozbitą głową. Skafander ma zdjęty, twarz zmiażdżona. Ale „pokój”, w którym Grisza pracował, pozostał nie naruszony. Owszem, z sufitu osypało się nieco pyłu, ale okruchy nie były większe niż pół mego paznokcia. Co mogło spowodować tak straszliwy cios, nie dowiedzieliśmy się, oczywiście. Mówiono coś o zwielokrotnionej sile uderzenia podmuchu, o działaniu uderzenia kierunkowego, ale to wszystko zawracanie głowy. I co za pech! Akurat tego dnia Grisza dokonał właśnie wspaniałego odkrycia. Znalazł trupa Marsjanina. Było to odkrycie wręcz wstrząsające.
Przecież przez pięć lat pobytu na Marsie znajdowaliśmy tylko puste skorupki!
Miliardy pustych raczych skorupek, na widok których już się niedobrze robiło! Jak naprawdę wygląda Marsjanin mogliśmy się tylko domyślać. Griszę na rękach nosiliśmy, gdy przyniósł pod pachą ten wspaniale zasuszony okaz. Umieściliśmy go w olbrzymiej puszce i wysłaliśmy na górę, a w cztery godziny później wyprawiliśmy na górę zwłoki Griszy. Zwierciadło zaś zabrałem sobie.
— Jakie zwierciadło? — spytał Jegorow.
— No, to właśnie — Wasyl wskazał na lustro z Marsa. Ciepłe podmuchy wiatru kołysały nim lekko. — Wisiało o dwa kroki od trupa Marsjanina i Grigorij zdjął je, a potem ja wziąłem sobie na pamiątkę.
Jegorow uważnie i z żalem popatrzył na kołyszący się owal.
— Przecież to także zagadka — ciągnął Wasyl. — Po co Marsjanom tyle zupełnie jednakowych luster… W każdym mieście jest ich tam setki.
Nagle twarz Wasyla zmieniła się. Wspierając się o poręcze, uniósł się nieco z fotela.
Wzrokiem wpił się w zwierciadło.
— Nie odbija! — wyszeptał.
Jegorow spojrzał na lustro. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydawało się, że niczego nie odbija. Jego powierzchnia była gładka i matowa. Miała taki sam złocistoszary kolor jak jego oprawa. Obaj jednocześnie doskoczyłi do zwierciadła i ujrzeli w nim swe własne wzburzone twarze.
— Tfu, co za bzdura — powiedział Jegorow. — Po prostu anizotropowe odbicie[1].
Takiego mi napędziłeś stracha tymi swoimi opowiadaniami o Marsie, że teraz będę brał nogi za pan na widok byle jakiego kamyka z Marsa.
— I będziesz miał rację — w zamyśleniu powiedział Wasyl — bowiem ani jedno z marsjańskich zwierciadeł, z którymi miałem do czynienia, nie ma takich właściwości. I to także ich nie miało… póki trzymałem je w walizce.
— Widocznie mój przyjazd podziałał na nie tak korzystnie.
— Możliwe… No, dobra — rzekł Wasyl — reasumując, można by stwierdzić, że choć Mars jest planetą niebezpieczną, to jednak płaskowyż akuański zbadać trzeba.
— Ech, gdybym lak mógł polecieć w kosmos! — machnął ręką Jegorow.
— Nie trap się, bracie — powiedział Wasyl — jak zbudują antygrawitator, to polecisz i ty razem ze swoją chorą wątrobą… A nie polecisz, to też niewielkie zmartwienie, pojedziesz sobie do Truskawca pić Naftusię.
Wasyl wyszedł, a Jegorow zbliżył się do zwierciadła. Pomyślał o tych tysiącach Marsjan, którzy się w nim przeglądali i zrobiło mu się nieswojo. Zwierciadło obojętnie odbijało niezbyt urodziwe oblicze Jegorowa, czerwone dachy domów i elektryczny traktor, który warczał w oddali na skraju dużego, zielonego pola. Jegorowi wydało się, że jakiś ledwo dostrzegalny biały nalot pojawił się na lśniącej powierzchni. Dotknął jej dłonią — i aż drgnął ze zdumienia.
Powierzchnia lustra była miękka! Wziął zapałkę i próbował zeskrobać biały nalot.
Zapałka wyryła na zwierciadle niegłęboką zieloną bruzdkę. Jegorow nie mógł się nadziwić.
Obejrzał koniec zapałki. Z wolna rysa na lustrze zaczęła się zaciągać i po kilku minutach znikła bez śladu.
— Ciekawe — mruknął Jegorow przez zęby i przysunął sobie krzesło bliżej lustra.