Выбрать главу

Dokończył w pośpiechu śniadanie i zjechał windą do holu. Wiedział, że spotka Judy w szpitalu, ale na wszelki wypadek zostawił dla niej w recepcji wiadomość z przeprosinami i zaproszeniem… teraz już na lunch. Wyszedł w parne powietrze majowego poranka, skinął na taksówkę i po chwili jechał do szpitala.

Wbiegł po dwa stopnie naraz po frontowych schodach i wjechał windą na drugie piętro. Ku swemu przerażeniu przed drzwiami pokoju ojca zobaczył matkę, siostrę i wuja Hermana, skupionych wokół doktora Oppenheimera. Trochę dalej stali Ed Period Johnson i pastor Tom Carey pogrążeni w rozmowie. Randall ruszył w ich stronę, drżąc z trwogi. Skoro wszyscy się zgromadzili, musiało się coś stać.

Zbliżając się i widząc coraz wyraźniej ich twarze, wypatrywał im nich oznak rozpaczy bądź smutku. Bezskutecznie. Zdziwiło go to, podobnie jak nieobecność Barbary i Judy.

Dołączył do grupy bez przeprosin za spóźnienie i przerwał wywód lekarza pytaniem:

– Co z tatą? Co się dzieje?

Zaciśnięte usta doktora Oppenheimera ułożyły się w wymuszony uśmiech.

– Dobre wieści, Steve, najlepsze, na jakie mogliśmy liczyć. Twój ojciec odzyskał przytomność chyba przed szóstą rano. Kardiogram wskazuje na zdecydowaną poprawę. Ciśnienie krwi jest bliskie normy. Lewą stronę ciała ma wciąż częściowo sparaliżowaną i mówi z pewnym trudem, ale ogólnie biorąc, to niesamowity powrót. Jeżeli nie wynikną jakieś komplikacje, od dzisiaj jego stan powinien się zacząć poprawiać.

– Och, dzięki Bogu – powiedział Randall. Poczuł słabość, jakby go właśnie uwolniono z więzów. Nachylił się do matki i pocałował ją w policzek, potem pocałował płaczącą znów Clare i uśmiechnął się do wuja Hermana. Na koniec odwrócił się ponownie do Oppenheimera i uścisnął mu dłoń. – To wspaniałe, prawdziwy cud – dodał. – Jesteśmy panu wszyscy ogromnie wdzięczni, doktorze.

Lekarz skłonił się lekko.

– Dziękuję, Steve, ale całą zasługę trzeba przypisać ojcu. Tłumaczyłem właśnie twojej matce, że jego powrót do zdrowia będzie zależeć głównie od niego samego. Medycyna działa tylko do pewnego momentu. Kiedy wypiszemy go ze szpitala… za dwa, trzy, może cztery tygodnie… otrzyma program ćwiczeń fizjoterapeutycznych, które można wykonywać w domu. Jeżeli będzie współpracował, rehabilitacja może przynieść zdumiewającą poprawę. Naszym celem jest przywrócenie mu sprawności i samodzielności w działaniu. Powiedziałem już Sarah, że zasadniczym czynnikiem będzie tu stan ducha ojca, jego wola i pragnienie życia.

– Tego mu nigdy nie brakowało – odparł Randalł.

– To prawda – zgodził się Oppenheimer – lecz pamiętaj, że przedtem nie miał udaru. Psychiczne nastawienie może się bardzo zmienić, a jego przyszłość zależy właśnie od tego, czy pozostanie takie samo.

– Jezus na krzyżu też czuł się opuszczony – wtrąciła cichym głosem Sarah Randall. – Umarł, a jednak powstał z grobu, żeby zbawić nas wszystkich.

– Z bożą pomocą – pisnął wuj Herman. Sarah Randall spojrzała na brata.

– Nathanowi Bóg też pomoże, Hermanie. Zasłużył sobie na to. Zakłopotany tą nabożną paplaniną, Randall odsunął się od matki i stanął przy doktorze.

– Chciałbym zobaczyć tatę. Czy mogę teraz? – zapytał.

– No cóż, właściwie powinien jak najwięcej wypoczywać – odparł Oppenheimer – ale jeżeli pobędziesz tam minutkę, nie więcej, to wejdź. Być może wieczorem będziesz mógł z nim spędzić więcej czasu.

Randall otworzył drzwi szpitalnego pokoju i wszedł do środka.

Przezroczysty namiot tlenowy był otwarty, lecz pielęgniarka poprawiająca koc zasłaniała pacjenta. Usłyszawszy Randalla, odsunęła się na bok.

– Chcę go tylko zobaczyć – powiedział półgłosem. – Czy on śpi?

– Zdrzemnął się, ale świetnie mu idzie. Jesteśmy z niego bardzo dumni.

Randall podszedł do łóżka. Głowa starca spoczywała na poduszce, trupio wychudzona, lecz widok nie był już taki szokujący jak poprzedniego dnia. Ojciec miał zamknięte oczy. Jego policzki nabrały rumieńców. Pochrapywał miarowo.

– Wygląda o wiele lepiej niż wczoraj – szepnął Randall przez ramię.

– Znacznie lepiej – zgodziła się pielęgniarka.

Kiedy odwrócił się znów do ojca, ujrzał zaskoczony, że starzec wpatruje się w niego tępym spojrzeniem.

– Witaj tato – rzekł Randall. – To ja, Steve. Poprawiło ci się. Wyjdziesz z tego.

W oczach starca mignął błysk rozpoznania i zadrżały mu usta. Randall pochylił się nad nim szybko i pocałował w czoło. Oczy pastora zamknęły się i otworzyły, jakby na znak potwierdzenia.

– Wracasz do nas, tato – ciągnął Randall. – Modliliśmy się za ciebie i nasze modlitwy zostały wysłuchane. Nadal będę się za ciebie modlił i…

Randall zawiesił głos, zobaczył bowiem, że kącik ust ojca unosi się nieznacznie i nie był pewien, czy ten cień uśmiechu oznacza akceptację, czy raczej wątpliwość, co do zdolności modlenia się syna. Uznał, że ojciec potrafi go przejrzeć na wylot, jak zwykle, od zawsze, i docenia jego szczerą troskę, lecz wątpi w nagły przypływ pobożności.

Uśmiech, tajemniczy jak ten na twarzy Mony Lizy, zniknął po chwili, a jego powód i znaczenie pozostały nieznane. Randall chciał zapytać ojca o wyjaśnienie, lecz pokryte siatką żyłek powieki zamknęły się i znów rozległo się chrapanie.

Randall w milczeniu odszedł od łóżka i wrócił na korytarz. Doktor udał się już na obchód, a pozostali skupili się w ciasnym kręgu obok poczekalni, rozmawiając z ożywieniem.

Randall zapytał Clare o żonę i córkę. Okazało się, że przyszły dość wcześnie, usłyszały dobre wieści, posiedziały chwilę u ojca i pół godziny temu opuściły szpital.

Matka zaprosiła go na lunch do domu, odparł jednak, że jest już umówiony z Judy i zjawi się na pewno na domowym obiedzie przed kolejną wieczorną wizytą w szpitalu.

W tej sytuacji Sarah Randall postanowiła zostać przy mężu trochę dłużej, razem z wujem Hermanem. Clare musiała iść do pracy, zapewniła jednak matkę, że wróci wcześniej, żeby jej pomóc przy obiedzie.

– Może kogoś gdzie podwieźć? – zapytała Clare.

Ed Johnson uznał, że powinien wrócić do redakcji. Chociaż najstarszy syn stopniowo przejmował od niego trudy prowadzenia gazety, Ed wolał jednak być na miejscu i nadzorować pracę. Siedziba redakcji była bardzo blisko, nie potrzebował więc podwiezienia. Tom Carey również musiał wracać do swojej parafii. Miał umówione spotkania, górę korespondencji do nadrobienia i musiał jeszcze napisać kazanie.

– Dzięki, Clare, ale chyba pójdę piechotą-odpowiedział. – Chętnie zażyję trochę ruchu i świeżego powietrza. – A ty, Steve? – spojrzał na Randalla. – Nie przeszedłbyś się kawałek? Jak pamiętasz, kościół jest tylko kilka ulic od twojego hotelu.

Randall spojrzał na zegarek. Do pory lunchu z Judy miał jeszcze trzy kwadranse, jeżeli oczywiście dostała jego wiadomość.

– Dobrze – odparł. – Przyłączam się do Anonimowych Piechurów.

Trzej mężczyźni maszerowali przez dziesięć minut i był to przyjemny spacer. Duchota zelżała, powietrze było czyste i świeciło wczesnopopołudniowe słońce. Wysokie wiązy i sędziwe dęby puszczały pąki lub już okryły się zielenią w różnych odcieniach, dzieci jeździły na rowerkach, psy rzucały się w pogoń za kotami, a jakaś gruba kobieta wieszała pranie i trzymając w ustach klamerki, pomachała do Johnsona i Careya.

W odróżnieniu od ciemnych kamiennych wąwozów środkowego Manhattanu, miasteczko w Wisconsin wydało się Randallowi elizejskim rajem. Lecz widział je w ten sposób oczami duszy, trawiony nostalgią. To, co podpowiadał umysł, było bardziej wiarygodne, bardziej krytyczne. Przypomniało Randallowi, że zaszedł już za daleko, widział zbyt wiele i przeżył zbyt wiele, by móc na powrót przywyknąć do monotonii i ograniczeń prowincjonalnej społeczności. Potrafił przetrwać w sytuacjach ekstremalnych, ale nie tutaj. Mógł znaleźć przestrzeń do działania dla swej niespokojnej duszy w Nowym Jorku, wśród przytłaczających tłumów. Mógł też wycofać się i osiąść samotnie lub z kimś jeszcze w jakimś górzystym zakątku Francji, gdzie jego twórcza wyobraźnia szybowałaby swobodnie, może się to stać rzeczywistością za pięć lat, gdy Towery i Gosmos wręczą mu czek na dwa miliony.