– Nic nie wyjdzie na jaw, idioto! De Vroome chce cię tylko przeciągnąć na swoją stronę, zasiać wśród nas panikę. To kolejna z jego sztuczek, nic więcej.
Randall starał się trzymać nerwy na wodzy.
– Ty naprawdę w to nie wierzysz, George? – zapytał.
– Nie wierzę ani na jotę. Jak można wierzyć jakiemuś psychopacie, oszustowi na żołdzie de Vroome'a?
– W porządku, nie musisz. – Randall opanował wzburzenie. – Uwierzysz, kiedy przedstawię ci dowód.
– Jaki dowód?
– Lebrun ma mi pojutrze przekazać dowód fałszerstwa. Spotkamy się po południu w Doney.
Wheeler jakby tego nie słyszał. Przemówił znowu, lecz zupełnie zmienionym tonem, łagodnym i wyrozumiałym, niczym ojciec zawracający syna ze złej drogi.
– Coś ci powiem, Steve – zaczął. – Wiesz, że jestem człowiekiem bogobojnym. Jezus jest dla mnie Zbawicielem i wiele myślę o tym, czego może dla nas dokonać. Ale w głębi serca zawsze wiedziałem, że gdyby Nasz Pan powrócił na ziemię, tak jak wraca teraz dzięki cudowi i łasce Jakuba, jego brata, gdyby tak było, to zawsze znalazłby się ktoś gotów go zdradzić za trzydzieści srebrników po raz drugi. Ten twój Lebrun to chory człowiek, on po prostu nienawidzi Chrystusa. I gdyby Chrystus siedział tu z nami, powtórzyłby znowu: „Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was Mnie wyda". A zapytany, kto to mógłby być, Nasz Pan odparłby tak jak wówczas: „To ten, dla którego umoczę kawałek [chleba] i podam mu" i umoczyłby kawałek chleba w misie, i podał Robertowi Lebrunowi, a może także de Vroome'owi i tobie również, Steve.
Jakie to dziwaczne, pomyślał Randall, słyszeć epizod Ostatniej Wieczerzy, odgrywany przez amerykańskiego biznesmena handlującego Biblią, podczas rozmowy telefonicznej z Amsterdamem.
– Posłuchaj mojej rady, Steve – ciągnął Wheeler. – Nie bierz udziału w tej prymitywnej zdradzie. Prawdziwy Chrystus jest pośród nas. Pozwól mu żyć. Nie dopuść, żeby Lebrun stał się współczesnym Judaszem. A ty sam nie stań się nowym Piłatem. Nie pytaj, gdzie jest prawda, bo my ją poznaliśmy, Steve.
– A co, jeżeli to Lebrun ją poznał? Jeżeli przyjdzie do mnie w poniedziałek…
– Nie przyjdzie – odrzekł głucho wydawca – ani w poniedziałek, ani kiedy indziej. Po naszej stronie są najwybitniejsze autorytety naukowe. A ty, Steve, co masz tak naprawdę? Bajeczkę wymyśloną przez cierpiącego na demencję starczą byłego skazańca, który chce zamordować Boga i Jego Syna. Zastanów się nad tym, Steve.
Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Randall, idąc za radą swego pryncypała, zaczął się zastanawiać nad jego słowami. A ty, Steve, co masz właściwie? Bajeczką wymyśloną przez cierpiącego na demencję starczą, byłego skazańca… – tak brzmiało przedostatnie zdanie Wheelera.
Skąd wiedział, że Robert Lebrun jest byłym skazańcem? Randall przecież nie wspomniał mu ani słowem o przeszłości Francuza.
Ogarnęło go poczucie zagrożenia i zadrżał, przerażony nieznanym, które mogło się okazać wcieleniem zła.
ROZDZIAŁ 11
Było poniedziałkowe popołudnie, ciepły, nareszcie nieupalny dzień. Steven Randall siedział w kawiarni Doney i czekał na Roberta Lebruna.
Bawił się bezwiednie szklaneczką campari, stojącą przed nim na stoliku. Obserwował przepływający chodnikiem tłum przechodniów, obracając głowę to w lewo, to w prawo, niczym na meczu tenisowym.
Czas, jaki upłynął od rozstania z Lebrunem, byłby dlań nie do zniesienia, gdyby się nie starał wypełnić każdej godziny pracą. Tylko w sobotę wieczorem, po rozmowie z Wheelerem, był zbyt niespokojny, by robić coś sensownego, i zajął się rozmyślaniami nad najbliższą przyszłością. Co będzie, jeśli – mimo szyderstw Wheelera – Lebrun przedstawi niezbite dowody fałszerstwa? Czy powinien wówczas udać się do wydawców i zmusić ich do akceptacji faktów, którym nie będą już mogli dłużej zaprzeczać? Z drugiej strony, co zrobi, jeżeli świadomie odrzucą prawdę?
Rozważał najróżniejsze warianty następnego ruchu. Jednego tylko nie potrafił dostrzec przejrzyście – co on sam będzie z tego miał, poza satysfakcją z ujawnienia prawdy? Marna to była perspektywa, w której prawda musiała zniszczyć dopiero co umacniającą się wiarę, a jednak czuł, że dzięki temu jego życie nabierze nowego wymiaru.
Niemal całą niedzielę poświęcił na pracę dla Drugiego Zmartwychwstania. Skoro był na ich liście płac, czuł, że powinien dokończyć to, czego się podjął. Napisał kilka tekstów i zestawień dla prasy, lecz wychwalanie cudu Międzynarodowego Nowego
Testamentu szło mu bardzo opornie, było to bowiem promowanie przegranej sprawy, fałszerstwa, które nigdy nie ujrzy światła dziennego.
Porozumiewał się także telefonicznie z ludźmi ze swego zespołu w Amsterdamie. O'Neal, Alexander, Taylor i de Boer, wszyscy byli na miejscu mimo niedzieli, pracując z oddaniem. Przeczytali mu swoje artykuły, a on zaproponował poprawki i zmiany, udzielił ostatnich wskazówek, a na koniec podyktował im swoje teksty do ostatecznej korekty i powielenia.
W pewnym momencie Jessica Taylor poinformowała go, jakby mimochodem, że Angela Monti wróciła z Rzymu i pytała o niego, zdziwiona, że jeszcze go nie ma. Poprosił więc Jessicę o powiadomienie Angeli, że jeszcze jest w Rzymie, bo wyskoczyły mu dodatkowe spotkania, i wróci dopiero we wtorek.
W przeciwieństwie do Wheelera, żaden z członków ekipy nie zapytał Randalla, co, u diabła, robi w Rzymie w tak gorącym momencie.
W niedzielę załatwił jeszcze dwie ważne sprawy.
Po pierwsze, zadzwonił do Thada Crawforda i polecił mu przelać w poniedziałek dwadzieścia tysięcy dolarów do Rzymu.
Po drugie, ponieważ Wheeler rozdrażnił go swym powątpiewaniem w prawdomówność Lebruna, Randall postanowił dodatkowo sprawdzić starego fałszerza. W biurze agencji Associated Press w Paryżu pracował od wielu lat jego stary kumpel, Sam Halsey. Odnawiali swą przyjaźń ostrą popijawą, ilekroć Halsey zjawiał się w Nowym Jorku.
Udało się go znaleźć od razu. Siedział na nocnym dyżurze w agencji, wesoły i bezceremonialny jak zawsze.
Randall wytłumaczył mu, czego szuka. Chciał się dowiedzieć – a odpowiedź musiał znać najpóźniej nazajutrz po południu – czy w armii francuskiej utworzono w roku tysiąc dziewięćset piętnastym regiment nazwany Oddziałem Ekspedycyjnym Diabelskiej Wyspy. Chciał też sprawdzić w archiwach Ministerstwa Sprawiedliwości, czy jest tam jakikolwiek zapis na temat Francuza o nazwisku Robert Lebrun, ukaranego w roku tysiąc dziewięćset dwunastym za fałszerstwo i zesłanego na Diabelską Wyspę. Dziennikarz zaintrygowany sprawą obiecał mu, że osobiście sprawdzi te informacje i zadzwoni nazajutrz.
Dziś, w poniedziałek, przez cały ranek i przedpołudnie Randall nie pracował już dla Drugiego Zmartwychwstania, lecz wręcz przeciwnie, działał przeciwko swoim pogrążonym wciąż w złudzeniach pracodawcom.
Thad Crawford zgodnie z poleceniem przesłał mu – jakby to nazwał Wheeler, gdyby wiedział – trzydzieści srebrników w postaci dwudziestu tysięcy dolarów do pobrania w biurze American Express przy Piazza di Spagna. Pieniądze w banknotach o dużych nominałach spoczywały bezpiecznie w sejfie hotelu Excelsior, w oczekiwaniu na sfinalizowanie transakcji z Lebrunem.
Wcześniej jeszcze zadzwonił dwukrotnie z Paryża Sam Halsey. W pierwszej rozmowie opowiedział, jak po ciężkich bojach z rzecznikiem prasowym Ministerstwa Obrony uzyskał wreszcie dostęp do tajnych dokumentów w Service Historique de l'Armée w Vincennes. Kurator archiwum był bardzo życzliwy i z jego pomocą Samowi udało się potwierdzić, że w roku tysiąc dziewięćset piętnastym istotnie utworzono regiment skazańców z Gujany, walczący pod dowództwem generała Pétaina. Była też jednak zła wiadomość. Niestety w spisie werbunkowym Oddziału Ekspedycyjnego Diabelskiej Wyspy nie było Roberta Lebruna. Najbardziej zbliżone nazwisko nosił niejaki Robert Laforgue. Ale Sam Halsey nie zamierzał się poddać. Wybierał się na dalsze poszukiwania do Ministerstwa Sprawiedliwości i miał zatelefonować ponownie za kilka godzin.