– Świetnie. – Randall zajrzał do wykopu. W głąb prowadziło kilka drewnianych stopni. – Czy jest tam jakieś światło? – zapytał.
– Tylko od słońca, ale to wystarczy – odparł chłopiec. – Prześwieca przez deski. Tym wykopem można dojść do starożytnej willi, odkopali ją tylko do połowy. Zaprowadzić pana?
– Nie, nie – rzekł szybko Randall. – Nie trzeba. Wejdę tam tylko na kilka minut. – Wyjął banknot tysiąclirowy i wcisnął go w dłoń chłopca. – Dziękuję za twoją pomoc, ale teraz nie chcę, żeby mi ktoś przeszkadzał. Rozumiesz to?
– Nikomu nie powiem. – Sebastiano uniósł dłoń jak do przysięgi. – Pan jest moim klientem. Jakby pan jeszcze chciał coś zobaczyć, to jestem przy straganie.
Randall zaczekał, aż zniknie mu z oczu, i odwrócił się ku wejściu do wykopu. Nagle opadły go wątpliwości. Cała ta wyprawa wydała mu się idiotyczną donkiszoterią. Co on tu robi, u diabła, jeden z gigantów reklamowych Ameryki na tym pustkowiu przy jakimś porzuconym wykopie?
Popychała go jednak niewidoczna ręka, ręka Roberta Lebruna, który jeszcze przed dwoma dniami sam wybierał się w to miejsce.
Natychmiast zaczął schodzić po chwiejnych, drewnianych stopniach i po chwili znalazł się na dnie wykopu. Korytarz biegł prosto jakieś sześć metrów. Mrok rozjaśniało światło słoneczne, wpadające przez szczeliny między deskami nad głową.
Ruszył ostrożnie naprzód. Drewniane zadaszenie było gdzieniegdzie podparte słupami. W pewnym miejscu zobaczył krótki boczny tunel z odsłoniętą mozaikową posadzką, a dalej stały skrzynie, po części wypełnione odłamkami czerwonej skały, kawałami marmuru i fragmentami żółtych cegieł.
Przy końcu korytarza Randall spostrzegł, że deski zadaszenia zostały częściowo usunięte, żeby lepiej oświetlić drogę. Ujrzał też, że ściana po prawej zmieniła wygląd – była cofnięta i wyglądała na wapienną, być może stanowiła pozostałość jakiegoś pomieszczenia.
I nagle zatrzymał się w pół kroku. Na wyrąbanej w kamieniu ścianie – być może właśnie rodzinnych katakumb – dostrzegł znaki. W wapiennym rufie – przypomniał sobie nazwę porowatej skały – wyryte zostały prymitywne rysunki z pierwszego stulecia, wykonane zapewne przez prześladowanych chrześcijan z tamtych apostolskich czasów.
Podszedł bliżej. Rozpoznał niewyraźny zarys kotwicy, tajemnego symbolu, którym pierwsi chrześcijanie maskowali znak krzyża. Zobaczył greckie litery oraz, dwie pierwsze litery słowa Christos, a obok toporny rysunek gołębia i gałązki oliwnej, symbole pokoju.
Przykucnął i dostrzegł kolejne znaki. Jeden przypominał wieloryba, symbol zmartwychwstania. Drugi wyobrażał dwie ryby – większą i mniejszą, oznaczające słowo I-CH-TH-Y-S, inicjały Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela.
Wapienna ściana musiała skrywać komorę, w której rzymska rodzina potajemnie chowała swych zmarłych, opatrując grobowiec symbolami prześladowanej wiary.
Randall przypatrywał się uważnie powierzchni tufu, centymetr po centymetrze, aż w końcu, na samym dole tuż nad ziemią zobaczył to, czego szukał.
Jeszcze jeden rysunek ryby, wyraźniejszy od tamtych, wyryty całkiem niedawno. Ryba przebita była włócznią i miała kształt bardzo podobny do tej, którą narysował na kartce Robert Lebrun.
Randall, oddychając ciężko, przysiadł na piętach i wyszeptał do siebie:
– O Boże, znalazłem to. Chyba znalazłem grób Drugiego Zmartwychwstania.
Nagłe posunięcie.
Gdy już się nad nim zastanowił, wyszedł z chłodnego wykopu w skwar popołudnia i wrócił do miejsca, z którego widać było stragan z owocami. Zobaczył swego przewodnika Sebastiana, bawiącego się piłką. Przy straganie taksówkarz Lupo raczył się sokiem, a trochę dalej stał jego stary fiat.
Randall zawołał chłopca, machając rękami. Sebastiano zostawił piłkę i puścił się biegiem w jego stronę. Gdy stanął przed nim zdyszany, Randall pokazał mu dwa banknoty tysiąclirowe.
– Chciałbyś zarobić dwa tysiące? – zapytał. Chłopiec pokiwał żwawo głową, oczy mu rozbłysły.
– Próbuję zebrać próbki gleby z wykopów – powiedział szybko Randall. – Potrzebuję łopaty, mocnej łopaty, mniej więcej na godzinę. Może wiesz, gdzie mógłbym ją pożyczyć.
– Ja panu przyniosę łopatę – odpowiedział ochoczo Sebastiano. – Mamy w domu szpadel, taki do pracy w ogrodzie.
– Chcę go tylko pożyczyć – powtórzył Randall. – Oddam zaraz, jak skończę. Ile czasu ci to zajmie?
– Piętnaście minut, nie więcej.
Randall dał mu dwa banknoty, a trzecim pomachał w powietrzu.
– Dostaniesz jeszcze tysiąc, jeżeli nikomu o tym nie powiesz. Niech to zostanie między nami.
– E U nostro segreto, lo prometió, lo giuro – oznajmił chłopiec, chwytając banknot. – To będzie nasza tajemnica, obiecuję, przysięgam. – Wyraźnie bawiła go ta konspiracja.
– No, to pospiesz się.
Chłopiec pobiegł w kierunku przeciwnym niż stragan z owocami. Po kwadransie zjawił się z powrotem, niosąc mocny szpadel, podobny do wojskowej saperki.
Kiedy odszedł, Randall wrócił do wykopu, zdjął marynarkę i najpierw przyciągnął pod ścianę katakumby trzy puste skrzynie z korytarza. Następnie zaznaczył duży prostokąt wokół przebitej włócznią ryby Lebruna i zaczął wydziobywać szpadlem wapień, niszcząc rysunek, lecz oczywiście pozostawiając nietknięte starożytne znaki powyżej. Powierzchnia tulu była twardsza, niż przypuszczał, i musiał mocno wytężać siły, żeby ją przebić. W miarę jednak jak prostokąt się pogłębiał, wapień kruszył się coraz łatwiej. Randall uderzał miarowo, wrzucając ułomki porowatego kamienia do skrzyń. Narastało w nim oczekiwanie.
Minęła godzina wytężonej pracy. Bolały go ramiona, po policzkach i piersi spływały strumyki potu. Oparł się na łopacie i dysząc ciężko, wyciągnął brudną już chustkę, by po raz kolejny otrzeć twarz.
Ludzi szalonych nie brakowało nigdzie, pomyślał. Byli wśród nich fanatycy z Drugiego Zmartwychwstania, z Wheelerem na czele, był oczywiście profesor Monti w rzymskiej klinice, być może Lebrun w niebie albo w piekle. Ale najbardziej szalony był on sam.
Co powiedziałby ojciec, gdyby go teraz zobaczył? Co powiedzieliby George Wheeler i Naomi? Co powiedziałaby Angela?
Ich werdykt brzmiałby jednogłośnie. Był szaleńcem albo diabłem w ludzkiej skórze.
A jednak nie mógł zlekceważyć śladu, który mu pozostawił Robert Lebrun – symbolu przebitej włócznią ryby – najpierw na kartce, a teraz na ścianie katakumb. Kiedy go odkrył, w pierwszej chwili pomyślał o skontaktowaniu się z rządową Radą Zabytków i Sztuk Pięknych w Rzymie, wyjaśnieniu im wszystkiego i poproszeniu o pomoc. Porzucił jednak ten pomysł, obawiając się ewentualnej zmowy z ludźmi z zespołu Drugiego Zmartwychwstania. Mogło im wcale nie zależeć na prawdzie, lecz tylko na korzyściach i rozgłosie. Gdy odkrył w sobie ten brak zaufania, po raz pierwszy zaczął trochę rozumieć paranoiczną nieufność Lebruna wobec jego wrogów, zarówno osób duchownych, jak i przedstawicieli władzy.
Podjął decyzję – być może niedojrzałą, dziecinną, podszytą niepraktycznym romantyzmem – że doprowadzi rzecz do końca. Ryba na ścianie stanowiła zaproszenie do kopania. Będzie więc kopał do skutku.
To amatorskie przedsięwzięcie archeologiczne możliwe było dzięki szczególnym właściwościom wapiennego tufu. Czerwonawa skała była porowata, łamliwa i kruszyła się łatwo przy uderzeniu, jeśli miejsce było ciemne i wilgotne. Dlatego pierwsi chrześcijanie wykuwali w niej komory grobowe. Jednakże wystawiony na działanie słońca, tuf nabierał twardości marmuru.
Ponieważ deski zadaszenia nad katakumbami były częściowo usunięte, światło słoneczne padało na górną część muru, tę z wyrytymi symbolami, utwardzając podłoże i chroniąc rysunki. Natomiast nad podłogą, w półcieniu, tuf dawał się kruszyć.