– Nie, o wiele dalej. – Randall chwycił go za ramię i popchnął w stronę samochodu. – Chcę, żebyś mnje zawiózł do Rzymu, i to jak najszybciej. Oczywiście zapłacę za drogę powrotną. Pojedziesz?
– Właściwie już jesteśmy w Rzymie! – zawołał Lupo z entuzjazmem. – Podobały się panu zabytki? Przyjemna wycieczka, nie?
Wreszcie był bezpieczny, w swoim pokoju w hotelu Excelsior.
W holu, gdzie jego widok robił na gościach hotelowych pewne wrażenie, poprosił zmartwioną recepcjonistkę o rezerwację na najbliższy lot do Paryża. Następnie zadzwonił do profesora Henriego Auberta. Nie było go, lecz sekretarka zanotowała wiadomość. Pan Randall przybędzie dzisiaj do Paryża w porze obiadowej. Oui. Pan Randall musi się spotkać z profesorem w jego laboratorium zaraz po przyjeździe, w sprawie najwyższej wagi. Oui. Pan Randall zadzwoni z potwierdzeniem, gdy wyląduje na Orły. Oui.
Gdy wszedł do pokoju, zorientował się, że ma czas tylko na szybki prysznic i ostatni telefon.
Ostatni telefon, tylko do kogo?
Jeżeli Aubert potwierdzi, że skrawek papirusu pochodzi z pierwszego wieku, pozostanie do przeprowadzenia ostatni test. Jak zauważył kiedyś sam profesor, autentyczność papirusu nie gwarantowała jeszcze autentyczności dokumentu. Trzeba było zbadać tekst. A w tym przypadku pozostawała jeszcze kwestia bezbarwnego atramentu, o którym mówił Lebrun.
Korciło go, żeby się skontaktować z Wheelerem albo Deichhardtem, powiedzieć im o swej zdobyczy i namówić do zbadania tekstu przez Jeffriesa i Knighta. Oparł się jednak tej pokusie.
Jeżeli Wheeler i Deichhardt nie byli masochistami ani samobójcami, dowód fałszerstwa nie mógł ich ucieszyć. Nie można było im zaufać. Podobnie jak profesorowi Jeffriesowi, ostrzącemu już sobie zęby na przywództwo w Światowej Radzie Kościołów, do którego pośrednim krokiem miała być publikacja nowej Biblii. Nawet Florian Knight, z cudownie odzyskanym słuchem, nie byłby tutaj bezstronny. Wszyscy ci ludzie mieli zbyt wiele do stracenia.
Był tylko jeden człowiek, równie jak on sceptyczny, a jednak obiektywny w poszukiwaniu prawdy.
Randall podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę z centrali międzynarodowej o połączenie z kościołem Westerkerk w Amsterdamie.
Czekając na połączenie, spakował swoje rzeczy do walizki. Na końcu włożył ostrożnie drogocenną szarą sakiewkę. Zadzwonił telefon.
– Znalazłam kościół w Amsterdamie – powiedziała telefonistka. – Już pana łączę.
– Mówi Steve Randall – przedstawił się, mimowolnie zniżając głos. – Czy pastor de Vroome? Dzwonię z Rzymu…
– Tak, wiem, że z Rzymu. – Głos holenderskiego duchownego był łagodny jak zawsze. – To miło z pańskiej strony, że nie zapomniał pan o mnie. A już myślałem, że nie chce mnie pan znać.
– Przeciwnie, chyba uwierzyłem w to, co mi pan mówił. Musiałem jednak wszystko sprawdzić. Odnalazłem Roberta Lebruna.
– Naprawdę? Rozmawiał pan z nim?
– W cztery oczy. Opowiedział mi wszystko, tak jak Plummerowi, lecz bardziej szczegółowo. Nie mam teraz czasu tego powtarzać, spieszę się na lot do Paryża. Ale zawarłem z Lebrunem pewien układ.
– Dotrzymał go?
– W pewnym sensie. Opowiem, kiedy się spotkamy. W każdym razie zdobyłem dowód fałszerstwa, mam go przy sobie.
W słuchawce rozległ się przeciągły gwizd podziwu.
– To wspaniale – rzekł de Vroome. – Czy to brakujący fragment jednego z papirusów?
– Tak jest. Z aramejskim tekstem. O piątej ląduję na Orły i jadę z nim prosto do profesora Auberta. Musi go datować.
– Wiem i bez tego, że papirus jest autentyczny – powiedział de Yroome. – Rozumiem, że to dla pana ważne, lecz prawdziwym dowodem jest sam tekst.
– Dlatego właśnie dzwonię – odrzekł Randall. – Czy zna pan jakiegoś specjalistę od aramejskiego, któremu moglibyśmy zaufać – zauważył, że po raz pierwszy użył wobec pastora słowa „my" – i który mógłby zbadać tekst?
– Mówiłem już panu – odpowiedział duchowny – że niewielu jest takich poza mną. A w tym wypadku, ze względu na wagę sprawy, powinien mi pan raczej zaufać.
– Chętnie – odparł Randall z ulgą. – Liczyłem na tę pomoc. I jeszcze jedno. Czy wie pan, kto to była Locusta?
– Trucicielka na usługach Nerona? Oczywiście.
– No więc nasz przyjaciel Lebrun dla uwiarygodnienia swego dowodu napisał coś na tym skrawku papirusu bezbarwnym atramentem, sporządzonym według receptury Locusty.
– Prawdziwy geniusz przebiegłości – zaśmiał się de Vroome. – Czy wyjawił panu recepturę?
– Nie całkiem. Wiem, że bazą dla tego atramentu jest kwas galasowy. Żeby pismo stało się widoczne, należy użyć siarczku miedzi, zmieszanego z jeszcze jednym składnikiem. Lebrun nie podał mi nazwy właśnie tego składnika.
– To bez znaczenia. Poradzimy sobie z takim drobiazgiem. A więc, panie Randall, dzięki panu wreszcie zdobędziemy dowody. Świetnie, serdecznie panu gratuluję. Nareszcie skończymy z tym szalbierstwem. Zaraz jadę na lotnisko i spotkamy się na Orły o siedemnastej. Musimy działać szybko, nie ma czasu do stracenia. Czy wie pan o tym, że wydawcy przenieśli konferencję prasowana ten piątek? Chcą ogłosić światu nową Biblię z Pałacu Królewskiego w Amsterdamie.
– Tak, wiem o tym doskonale. Ale nie sądzę, żeby ta konferencja w ogóle się mogła się odbyć, po tym jak w czwartek wybuchnie bomba. Widzimy się o piątej.
Kiedy samolot wylądował na zalanym deszczem pasie lotniska Orły, Randall poczuł się bezpieczny.
Jego włoska przygoda była karkołomna, wręcz groźna, lecz teraz miał to już za sobą. I chociaż nad Orły zalegała mgła i siąpiła mżawka, była to Francja i było tu pięknie. Francja oznaczała wolność. Po raz pierwszy od kilku dni zrobiło mu się lekko na sercu.
Z cenną walizką w ręce – pozwolono mu ją zatrzymać przy sobie jako bagaż podręczny – dołączył do kolejki pasażerów, sunącej ku wyjściu z samolotu.
Za kilka minut spotka się z pastorem de Vroome'em, jedynym sojusznikiem, na którym mógł polegać. A kiedy profesor Aubert zbada papirus, siły światła zyskają broń przeciwko przeważającym dotąd siłom zabobonu.
Ustawiając się do odprawy paszportowej i celnej, Randall wyciągał szyję, wypatrując wysokiej postaci w czarnej sutannie. Tłum był jednak zbyt gęsty i nie mógł jej dojrzeć.
Posępny i znudzony funkcjonariusz police d'air, policji lotniskowej, wyciągnął rękę i Randall podał mu paszport razem z carte de débarquement. Policjant przyjrzał się jego fotografii, porównał ją z obliczem właściciela (był na tym zdjęciu o siedem kilogramów cięższy i dlatego nienawidził go), sprawdził coś w tajemniczych różowych kartach, ułożonych rzędem na biurku, spojrzał na Randalla powtórnie i w końcu skinął głową. Zatrzymał żółtą kartę przyjazdową, oddał mu paszport i skierował gestem do budek odprawy celnej. Następnie wstał i opuścił swoje stanowisko, nie bacząc na protesty czekających pasażerów.
Randall podszedł do umundurowanego celnika i wręczył mu deklarację celną, pragnąc już zakończyć wszystkie formalności i zająć się tym, co ważne. Urzędnik jednak zajęty był rozmową z jednym ze swych kolegów i dopiero po dłuższej chwili spojrzał na formularz.
– To pański jedyny bagaż? – zapytał, pokazując na walizkę.
– Tak, tylko ta walizka – odparł Randall. – Przyjechałem na krótko. – Był zły na siebie za te nerwowe wyjaśnienia, lecz urzędnicy celni, nie tylko tutaj, ale też w Ameryce, wywoływali zawsze w człowieku poczucie winy, chociaż zupełnie pozbawione podstaw.
– Nie przekroczył pan limitu przywozowego? Nie ma pan czegoś do zadeklarowania powyżej stu dwudziestu pięciu franków? – indagował celnik.