Chciwość, pomyślał Randall z goryczą, gdyż kamera akurat w tym momencie przesunęła się na scenę i objęła grupę jego bates noires, siedzących półkolem w obitych pluszem fotelach. Komentator wymieniał kolejno ich nazwiska. Byli tam wszyscy. Ich twarze wyrażały uduchowienie i nabożną cześć. Wyglądali jak postaci nie z tego świata. Profesor Deichhardt, Wheeler, Fontaine, sir Trevor, Gayda, profesor Jeffries i doktor Knight, monsinior Riccardi, wielebny Zachery, Traunnann, Sobrier, pastor de Vroome, profesor Aubert, Hennig i wreszcie jedyna piękna pośród tych bestii – Angela Monti (reprezentująca chorego ojca, profesora Montiego, usłyszał).
Profesor Deichhardt wstał i podszedł do mównicy, udekorowanej satynową draperią z wyhaftowanym krzyżem.
Po chwili zaczął odczytywać szczegółowe oświadczenie na temat odkrycia tekstów Jakuba i Petroniusza, włącznie ze streszczeniem ich zawartości i prezentacją egzemplarza Międzynarodowego Nowego Testamentu, oficjalnie opublikowanego w tym historycznym dniu.
Randall poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Był to agent Lefevre, który przyniósł mu bilet do Nowego Jorku – bilet w jedną stronę.
– Nie pan go nie zgubi – napomniał funkcjonariusz – bo będzie pan musiał wrócić do aresztu.
Lefevre pociągnął za rękaw swego kolegę Gorina.
– Słuchaj – rzucił półgłosem – mamy jeszcze kwadrans, chodź, popatrzymy na to w kafeterii, tam można usiąść.
Lokal na drugim poziomie terminalu był pełen ludzi wpatrujących się w ekrany telewizorów, jak w hipnotycznym transie. Randall stał oniemiały, pierwszy raz w życiu będąc świadkiem takiej sceny. Ludzie siedzieli nie tylko przy stolikach, lecz także po turecku na podłodze, niektórzy klęczeli, wielu stało w przejściach. Większość z nich zachowywała się niczym pielgrzymi doświadczający cudu w Lourdes. Jedni modlili się w milczeniu albo na głos, inni powtarzali półgłosem każde padające z mównicy słowo. Niektórzy płakali lub kołysali się w przód i w tył. Jakaś kobieta w rogu sali zemdlała i obsługa starała się ją ocucić.
Nie było już wolnych miejsc, lecz po chwili zjawił się szef sali i zorganizował trzy krzesła. Dla policji miejsce zawsze się znajdzie, pomyślał Randall.
Czuł się niezręcznie, lecz usiadł obok „syjamskiego brata" Gorina. Rozejrzał się, czy ktoś w ogóle zauważył, że jest skuty, lecz wszystkie twarze wpatrzone były w ekrany.
Randall zmusił się do spojrzenia na najbliższy telewizor i natychmiast zrozumiał przyczynę tak emocjonalnej reakcji widzów w kafeterii.
Ujrzał ascetyczną twarz pastora de Vroome'a i jego szczupłą sylwetkę, odzianą w haftowany ornat. Z rozłożonej na pulpicie nowej Biblii czytał po angielsku (a sztab tłumaczy przekładał to na żywo na inne języki) całe świadectwo Jakuba. Jego dźwięczny głos rozlegał się w zatłoczonej kafeterii niczym głos samego Nauczyciela, uciszając stopniowo płacze i modlitwy.
Z oddali odezwał się ledwie słyszalny megafon, zapowiadający odprawę pasażerów na lot do Nowego Jorku. Lefevre zgasił papierosa i rzucił do Randalla:
– Musimy iść.
Przy rampie dla wsiadających zgromadził się tłum pasażerów. Lefevre porozmawiał chwilę z pracownikiem obsługi, a potem oznajmił:
– Zgodnie z przepisami musi pan wejść na pokład jako ostatni, monsieur Randall. Mamy jeszcze kilka minut.
Randall skinął głową i spojrzał w lewo. Nawet tutaj, przy samej bramce dla wsiadających, ustawiono przenośny telewizorek i przechodzący ludzie zwalniali, starając się uchwycić ostatnie kęsy informacji.
Pokazywano twarze przywódców światowych, wygłaszających komentarze i gratulujących ludzkości cudu, jakim był powrót Jezusa Chrystusa. Był wśród nich papież, stojący w oknie wychodzącym na plac Świętego Piotra, był prezydent Francji na dziedzińcu Pałacu Elizej skiego, cafcyodzina królewska w pałacu Buckingham, prezydent USA, przemawiający z Gabinetu Owalnego w Białym Domu, a później mieli wystąpić kolejni, z Bonn, Rzymu, Bukaresztu, Belgradu, Mexico City, Brasilii, Buenos Aires, Tokio, Melbourne, Kapsztadu.
Obraz powrócił do wnętrza Pałacu Królewskiego w Amsterdamie. Kamera pokazała zgromadzonych teologów i ich rzecznika, monsiniora Riccardiego, który ogłaszał dalszy program obchodów poświęconych pojawieniu się Jezusa Chrystusa, ucieleśnionego na kartach Międzynarodowego Nowego Testamentu. Każdy z kolejnych dwunastu dni miał być poświęcony postaci jednego z apostołów (miejsce Judasza zajął oczywiście Maciej).
Natomiast w dniu Bożego Narodzenia, mówił dalej Riccardi, ze wszystkich ambon świata chrześcijańskiego, zarówno protestanckich, jak i katolickich, zostanie wygłoszone specjalne kazanie, poświęcone piątej – a teraz pierwszej – ewangelii, największej obecnie nadziei człowieka.
Dzień Bożego Narodzenia, pomyślał Randall, dzień, w którym zawsze (z wyjątkiem ostatnich dwóch lat) wracał do Oak City i białego kościółka, w którym wielebny Nathan Randall przemawiał do swojej trzódki. Przez chwilę myślał o ojcu i jego protegowanym, Tomie Careyu, wyobrażając sobie, jak oglądają transmisję.
– Voil?, wszyscy już wsiedli – wyrwał go z zadumy głos agenta Gorina. – Musimy iść do samolotu.
Obaj policjanci podeszli z Randallem do bramki. Lefevre rozkuł go i Randall rozmasował sobie nadgarstek.
– Bon voyage – powiedział Lefevre. – Szkoda, że to tak wyszło.
Randall skinął w milczeniu głową. Jemu też było szkoda, że to tak wyszło.
Nie mógł już dojrzeć ekranu telewizora, lecz słyszał jeszcze dźwięk. Apokaliptyczny głos monsiniora Riccardiego podążał za nim.
– I jak napisał święty Jan, „Dopóki nie ujrzycie znaków, nie uwierzycie". A Jakub powiada teraz: „Ujrzałem na własne oczy cuda i znaki, i uwierzyłem". I cała ludzkość może powtórzyć za nim: Uwierzyliśmy! Christos anesti! Chrystus powstał! Alithos anesti! Naprawdę powstał! Amen.
Amen.
Randall wszedł do samolotu, a stwardesa z poważną miną zamknęła za nim drzwi.
Słyszał już tylko ryk odrzutowych silników.
Usiadł na swoim miejscu. Był gotów wracać do domu.
Minęło pięć i pół miesiąca.
Niesamowite, znowu nadeszło Boże Narodzenie w Oak City, choć w głębi serca Steve Randall wiedział, że będzie ono zupełnie inne niż wszystkie poprzednie.
Siedział spokojny i odprężony w pierwszej ławce kościoła metodystycznego, w otoczeniu ludzi połączonych z nim więzami krwi i przeszłości, ludzi, na których mu zależało i którym zależało na nim. Na dębowej ambonie po prawej stał pastor Tom Carey, rozpoczynając kazanie. Kazanie, którego treść płynęła wprost z żywej wizji Jezusa i jego męki, opisanej w Międzynarodowym Nowym Testamencie. Kazanie, które powtarzano jak wielokrotne echo z tysięcy podobnych ambon w domach modlitwy rozsianych po całym globie. Przemowa Toma Careya, podobnie jak on sam, emanowała pewnością i zaufaniem, przekonaniem i mocą, które czerpał z przesłania nadziei, ukazując w ten sposób umacnianie się w wierze w posłannictwo Chrystusa Zmartwychwstałego, w jego społeczne i duchowe odniesienia.
Randall, słuchając tylko jednym uchem tych znanych sobie aż nazbyt dobrze treści, przypatrywał się zgromadzonym.
Siedział między matką i ojcem. Sarah Randall chłonęła, z wyrazem błogości na swej pulchnej, gładkiej twarzy, każde płynące z ambony słowo. Oblicze Nathana odzyskało częściowo dawny wigor, a jego błękitne oczy tańczyły w rytm wypowiedzi młodszego następcy. O przebytym udarze przypominała tylko oparta o ławkę laska i wyraźna powolność w mowie, gdy się odzywał. Za ojcem Randall widział swoją siostrę Clare, a dalej wysunięty szwedzki podbródek Eda Perioda Johnsona. Wychylił się nieco do przodu i przyjrzał tym, którzy siedzieli za matką – Judy, której anielską twarzyczkę przesłaniały długie pszeniczne włosy, oraz wujka Hermana, o twarzy jeszcze okrąglejszej, lecz mniej bezmyślnej niż kiedyś.