Kilka tygodni później odebrano następny telefon, który spotęgował jeszcze jego rozterkę.
– Dzwonił Jim McLoughlin – poinformowała go Wanda. – jest w Waszyngtonie. Przeprosił, że nie odpowiadał tak długo na listy od Thada Crawforda i od ciebie, ale był w jakimś niedostępnym miejscu i pracował po dwadzieścia pięć godzin na dobę. Teraz bardzo mu zależy, żeby się z tobą spotkać i sfinalizować sprawę pierwszej kampanii przeciwko wielkiemu biznesowi. Mam cię z nim połączyć?
Randall nie czuł się w tej chwili na siłach, żeby powiedzieć McLoughlinowi prawdę.
– Nie dzisiaj, Wando – odparł. – Oddzwoń do niego i powiedz, że właśnie jestem w drodze na lotnisko, że znowu lecę do Europy w pilnej sprawie i skontaktuję się z nim po powrocie. Jeszcze przed końcem roku.
Najlepszy sposób rozwiązywania problemów to po prostu udawać, że ich nie ma, uznał tego dnia. Udawać, że ich nie ma, i pić.
Pił więc przez cały październik i listopad, i część grudnia, aż do dziś, jak w dawnych czasach. Pił czysty alkohol, bez wody, jako antidotum na problemy, na pomieszanie, na wyrzuty sumienia i na samotność. Niestety rano budził się trzeźwy. I jeszcze bardziej samotny.
Samotny jak jeszcze nigdy w życiu.
Oczywiście istniało na to lekarstwo i zażywał je bardzo często.
Kobiety, dziewczyny, te, które wyglądały najlepiej nago i w pozycji horyzontalnej, były wszędzie. Szastającej pieniędzmi grubej rybie nietrudno było je znaleźć. Aktorki o wielkich biustach, neurotyczne dziewczęta z towarzystwa, wyzwolone cizie biznesmenki… przychodziły do jego biura załatwiać interesy, spotykał je w barach i dyskotekach. Upijały się z nim, rozbierały się z nim i kopulowały z nim, a kiedy w końcu zasypiał, wiedział, że jest sam.
Rozpaczliwie szukał związku, w który mógłby się zaangażować. Związku z drugim człowiekiem, znaczącego coś więcej niż seks.
Którejś nocy, pijany, postanowił zadzwonić do Barbary i zobaczyć, co z tego wyjdzie, czy nie da się wszystkiego jakoś załatać. Lecz kiedy usłyszał głos gosposi i słowa „Tu rezydencja państwa Burke'ów", odłożył szybko słuchawkę, jakby go oparzyła.
Kiedy indziej, jeszcze bardziej pijany, w przypływie rzewnej tęsknoty za dawnymi czasami, chciał zadzwonić do Darlene Nicholson, tej rozrywkowej, świetnej w łóżku dziewczyny – gdzież to ona, u diabła, mieszkała… aha, w Kansas City – błagać ją o wybaczenie i ściągnąć z powrotem. Był pewien, że rzuciłaby swojego chłopaka Roya i wróciła do niego natychmiast. Przypomniał sobie jednak w porę, że ta idiotka Darlene chciała ślubu i to dlatego zerwał z nią w Amsterdamie. W rezultacie zamiast po słuchawkę, sięgnął po butelkę.
W tym chorym pościgu za bliskością zaryzykował nawet, że straci swoją wspaniałą sekretarkę Wandę, i któregoś dnia przed końcem pracy, nabuzowany i zdołowany jednocześnie, zapytał ją, czy by z nim nie poszła, ponieważ jej pragnął… pragnął kogokolwiek… tym razem jej. A Wanda, ta niezależna, pięknie zbudowana, piersiasta czarna dziewczyna, która znała go tak dobrze i nie odczuwała lęku, odparła:
– Dobrze, szefie. Zastanawiałam się, kiedy wreszcie zapytasz.
Była z nim każdej nocy, jej cudowne hebanowe ciało, oplatające go długie ramiona, sterczące ku niemu czerwone sutki, rozchylone dla niego mocne, jędrne uda. Kochała się z nim i kochała, przez cały miesiąc. Spółkowała z nim nie z obawy o utratę pracy, nie z pożądania i kobiecej adoracji, lecz głęboko rozumiejąc jego pragnienia i jego stan, kochała się z nim z litości. Po miesiącu, w pełni tego świadom, pełen wstydu, ale i wdzięczności, wypuścił ją ze swego łóżka, lecz zatrzymał w biurze, jako najlepszą przyjaciółkę i sekretarkę.
I w końcu, przed tygodniem, dostał pocztą lotniczą list z włoskim znaczkiem i rzymskim datownikiem. W środku była delikatna kartka świąteczna: wesołych świąt, szczęśliwego Nowego Roku – z krótkim liścikiem na odwrocie. Spojrzał na podpis. Angela.
Myślała o nim często, zastanawiała się, co robi, modliła się rj jego spokój i zdrowie. Ona sama była bardzo zapracowana, po ukazaniu się nowej Biblii musiała odpowiadać na setki listów przychodzących do ojca, pisała artykuły i udzielała w jego imieniu wywiadów. Teraz właśnie miała przylecieć na tydzień do Nowego lorku, Wheeler poprosił ją o występ w telewizji. Przyleci rano n pierwszy dzień świąt i zatrzyma się w hotelu Płaza. „Jeśli iznasz, że ma to jakikolwiek sens, Steve, chętnie się z Tobą zobaczę". I podpis: Angela.
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć, nie odpisał więc wcale. Nie poinformował jej nawet, że Boże Narodzenie spędza z rodzicami spotyka się z Judy, która specjalnie przyleci do Oak City z Kaliforlii, więc nie mógłby się zobaczyć z nią, nawet gdyby chciał… albo niał dość odwagi.
Liścik Angeli był pierwszym momentem otrzeźwienia od pięciu niesięcy. Drugim był powrót do domu w Oak City. Siedział rodziną przy migoczącej choince. Pił tradycyjnego kogla-mogla aprawionego rumem. Rozpakowywał prezenty. Słuchał razem
Judy kolędników śpiewających przed frontowym wejściem.
Trzecim momentem była chwila w pierwszej ławce kościoła metodystów. Tom Carey właśnie skończył kazanie. Rodzina i przyjaciele Randalla wstawali z miejsc.
I w tej sekundzie iluminacji zobaczył oczy ich wszystkich, roziskrzone nadzieją. Matki – radosnej i pełnej wdzięczności, ojca – promieniejącego uniesieniem, oboje odmłodniałych i szczęśliwych, że dożyli czasu, gdy mogli ujrzeć i usłyszeć Słowo. Jego siostra Clare emanowała ufnością i pewnością siebie, jakich nigdy u niej nie widział, zadowolona z decyzji zerwania z żonatym kochankiem i szefem, zdecydowana szukać własnej drogi ku czemuś – i komuś – nowemu. Jego córka Judy, zamyślona i poważna, wyraźnie poruszona kazaniem, wydała mu się dojrzała jak nigdy dotąd.
Rozejrzał się po kościele. Ośmiuset lub więcej parafian kierowało się, w parach, trójkami i grupkami, do wyjścia. Po raz pierwszy w życiu zobaczył ludzi emanujących takim ciepłem i życzliwością, takim poczuciem ukojenia, pewności i wzajemnego zaufania.
To właśnie był ów rezultat, o którym mówiła Angela podczas ich ostatniego spotkania, cel, który usprawiedliwiał wszystkie środki.
Tak powiedziała.
A jego odpowiedź brzmiała – nie.
W tej chwili jednak – ponieważ było Boże Narodzenie, ponieważ był trzeźwy, jak nigdy w ciągu kilku miesięcy, i widział odbijające się w setkach oczu niebo na ziemi – być może byłby skłonny przyznać jej rację, przyznać, że liczył się rezultat.
Ale nigdy, przenigdy nie będzie tego pewien.
Nachylił się do matki i pocałował ją w policzek.
– Cudownie było, prawda? – zapytał.
– Pomyśleć, że dożyłam takiego dnia, synku – odparła Sarah Randall. – Nawet gdyby już nigdy miał się nie powtórzyć, nam z tatą to w zupełności wystarczy.
– To prawda, mamo. I jeszcze raz wesołych świąt. Posłuchaj, wróć do domu z Clare i resztą, a ja pojadę z tatą. Mam wynajęty samochód. Pojedziemy naokoło, jak w dzieciństwie, kiedy tata jeździł naszym starym gruchotem, pamiętasz? Ale nie martw się, na obiad zdążymy.
Podstawił ramię wspartemu na lasce ojcu i poprowadził go po czerwonym dywanie przez środek kościoła. Ojciec spojrzał na niego z uśmiechem.
– Musimy powierzyć Panu nasze serca i dusze – powiedział – zaufać mu za jego dobroć, za to, że objawił nam się tego dnia i mogliśmy spotkać się tutaj wszyscy w zdrowiu i pełni sił, żeby otrzymać jego przesłanie.