Pastor miał jednak zamknięte oczy i spał, zupełnie nieruchomy.
Zanim jeszcze Randall chwycił go za przegub i dotknął pulsu, miał przeczucie, że ojciec nie żyje. Przysunął się bliżej do starca. Wydawało się to niemożliwe, zupełnie nie wyglądał na zmarłego. Na jego spokojnej twarzy zagościł uśmiech, łagodny jak zawsze.
– Nie, tato, nie. – Randall przygarnął do siebie bezwładne ciało, przytulił siwą głowę do piersi. – Nie odchodź, nie możesz mnie teraz zostawić.
Przytulał ojca mocno, nie chcąc przyjąć tego, co się stało, do wiadomości, jak gdyby mógł go przywrócić do życia samym wysiłkiem woli.
Przecież to niemożliwe, to się nie mogło stać, myślał Randall. Po chwili pojął jednak, że ojciec tak naprawdę nie umarł i nie umrze nigdy. I uwolnił go w końcu łagodnie ze swoich objęć.
Nabożeństwo żałobne dobiegło końca i niemal wszyscy już wyszli. Randall poprowadził matkę do wyjścia, gdzie przekazał ją Clare i wujowi Hermanowi.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – zapewnił i pocałował ją w czoło. – On już odnalazł spokój.
Patrzył chwilę, jak idą do miejsca, gdzie przy karawanie stała Judy z Tomem Careyem i Edem, a potem odwrócił się ku wnętrzu kaplicy.
Jego spojrzenie padło na otwartą trumnę, stojącą na otoczonym kwiatami katafalku.
Niemal bezwolnie, jak zahipnotyzowany, podszedł bliżej i stanął przy trumnie, wpatrując się w doczesne szczątki swego ojca, wielebnego Nathana Randalla, pogrążonego w ostatnim śnie.
Człowiek nie może stać się mężczyzną, póki nie umrze jego ojciec, pomyślał. Kto to powiedział? Przypomniał sobie – Zygmund Freud.
No cóż, jego ojciec umarł, bez najmniejszej wątpliwości, a on zupełnie nie czuł się jak mężczyzna, tylko jak chłopiec, mały i zagubiony.
Walczył z tym uczuciem, ale nie zdołał powstrzymać łez, poczuł słony smak na wargach, dławienie w gardle i jego płacz przeszedł w niepohamowany szloch.
Po kilku minutach udało mu się opanować i wytarł chusteczką oczy. Wiedział dobrze, że nie jest już chłopcem, tylko mężczyzną, czy mu się to podoba, czy nie. Z niewyjaśnionych przyczyn ogarnęło go nagle przemożne poczucie nadziei, wiary i pewności, których doświadczał w dzieciństwie. I po chwili, niemal już bez lęku, odszedł od trumny i dołączył do czekającej na dworze rodziny.
Następną godzinę na cmentarzu pamiętał jak przez mgłę.
Stał razem z innymi przy zamkniętej trumnie, powtarzając modlitwę za zmarłego ojca.
„Ojcze miłosierny, widzące oczy i słyszące uszy, wysłuchaj mojego wstawiennictwa za Nathanem i ześlij Michała, dowódcę swych aniołów, i Gabriela, posłannika Światła, i armie aniołów, aby poprowadzili duszę naszego brata Nathana aż przed Twoje oblicze na wysokościach".
Dopiero gdy wyjechali z cmentarza dwoma podstawionymi przez zakład pogrzebowy limuzynami, wracając do domu na stypę, uzmysłowił sobie pochodzenie tych słów i aż się wzdrygnął. To była ta sama modlitwa, którą według Jakuba wypowiedział Jezus nad grobem Józefa, swego ojca.
Według Jakuba… czyli według Roberta Lebruna.
Jakoś w tej chwili nie miało to dla niego znaczenia, ani trochę. Te słowa niosły ojcu ukojenie w jego ostatniej podróży i niezależnie od ich pochodzenia były święte, były słuszne.
Przejaśniło mu się w głowie, ucisk w piersi zelżał. Kilometr od domu poprosił kierowcę, żeby zatrzymał samochód.
– Przejdę się na piechotę – powiedział do matki. – Nie martw się, chcę się tylko przewietrzyć.
Zaczekał, aż limuzyna zniknie mu z oczu, zdjął rękawiczki i wsunąwszy ręce do kieszeni płaszcza, ruszył powoli przed siebie.
Po kilkunastu minutach, gdy szary, drewniany i częściowo otynkowany rodzinny dom, pojawił się w zasięgu jego wzroku, znów zaczął wielkimi płatkami padać śnieg. Chłodził mu policzki i głosił chwałę życia.
Kiedy dochodził do białego trawnika przed frontem, czuł siłę i chęć powrotu do społeczności. Zanim ten rok dobiegnie końca, miał zamiar dokończyć pewne sprawy. Ruszył ścieżką i przez wykuszowe okno zobaczył w oświetlonym salonie gości, zebranych wokół matki i Clare, zobaczył podającego poncz Eda Perioda i krążącego z tacą pełną kanapek wuja Hermana. I wiedział już, że matka sobie poradzi. Wkrótce do niej dołączy, lecz teraz, jako syn, który stał się mężczyzną, musiał coś załatwić.
Obszedł ganek, skierował się do drzwi kuchennych i tylnymi schodami wszedł na górę.
Znalazł Wandę w sypialni dla gości. Pakowała swoje rzeczy do podróżnej torby. Zadzwonił do niej poprzedniego dnia, powiadomił o śmierci ojca i o tym, że wróci do biura dopiero po Nowym Roku. A ona po prostu przyleciała jeszcze tego wieczoru do Wisconsin, żeby być z nim, nie jako sekretarka, lecz jako przyjaciółka. Żeby mu pomóc. Teraz szykowała się do powrotu.
Podszedł do niej, odwrócił ku sobie i przytulił.
– Dzięki, Wando. Wielkie dzięki za wszystko – powiedział, całując ją w policzek.
– A jak z tobą? – Przyjrzała mu się z troską w oczach. – Trzymasz się jakoś? Wezwałam już taksówkę, ale jeżeli mnie potrzebujesz, mogę zostać dłużej.
– Potrzebuję cię w Nowym Jorku, Wando – odparł. – Będę miał dla ciebie pewne zadania, jeszcze przed Nowym Rokiem.
– Jutro od rana jestem w biurze. Mam sobie coś zapisać?
– Myślę, że zapamiętasz. – Uśmiechnął się. – Na początek, przypominasz sobie maszynopis, który napisałem w Vermoncie? Prosiłem, abyś schowała go w sejfie.
– Tak.
– Jest w tekturowym pudełku z nalepką „Drugie Zmartwychwstanie".
– Wiem, szefie, sama pisałam tę nalepkę.
– Dobrze. Więc jutro wyjmij ten maszynopis i miej go pod ręką. Będę chciał się go pozbyć.
– Naprawdę?
– Trzeba palić stare mosty, Wando. Nie chcę zawracać z drogi, chcę iść naprzód.
– Nie szkoda ci tej pracy, którą w to włożyłeś?
– Spokojnie. Nie powiedziałem ci jeszcze, w jaki sposób chcę się tego pozbyć. Dowiesz się za chwilę. Teraz posłuchaj. Zadzwonisz do Thada Crawforda, on wie, że Ogden Towery czeka na moją odpowiedź do końca roku. Niech Thad mu odpowie, że podjąłem decyzję. Odpowiedź brzmi: Panie Towery, spadaj pan. Nie sprzedaję panu firmy. Mam coś lepszego na oku.
– O rany, szefie! – wykrzyknęła Wanda i uściskała go. – Nawet modlitwy grzeszników zostają czasem wysłuchane.
– I jeszcze jedna sprawa – rzekł Randall. – Tę możesz załatwić tutaj. Wiesz, jak złapać Jima McLoughlina?
– Rozmawiałam z nim w zeszłym tygodniu. Dopytywał się, kiedy wrócisz.
– Dobrze, więc zadzwoń do niego teraz – pokazał telefon na nocnym stoliku. – Powiedz, że już wróciłem i chcę z nim pogadać.
Po kilku minutach miał na linii Waszyngton. Jim McLoghlin mówił:
– W samą porę, panie Randall. Już myślałem, że będziemy się tak rozmijać i w końcu wszystko przepadnie. Tutaj u nas jest bardzo gorąco. Mamy naprawdę mocne dowody na tych złodziei, oszustów i hipokrytów. Chcemy przywrócić wolnemu rynkowi prawdziwą wolność, zanim będzie za późno. Następny etap zależy od pana. Czy jest pan gotów zaprezentować światu The Raker Institute? Włączy się pan do walki?
– Pod dwoma warunkami, Jim. I mów mi Steve.
– Jasne, Steve. – W głosie Jima słychać było niepokój. – Co to za warunki? – zapytał.
– Po pierwsze, kiedy byłem w Europie, miałem okazję posmakować trochę twojej gry. Próbowałem rozwikłać i wyjaśnić pewną sprawę, w jakimś stopniu także związaną z biznesem. Chciałem się zorientować, czy pewna rzecz… można by ją nazwać towarem konsumpcyjnym… jest bezwartościowym bublem i oszustwem wobec klientów, czy też odwrotnie… uczciwą i cenną propozycją. Sam byłem raczej przekonany, że to oszustwo, podróbka, ale nie potrafiłem tego udowodnić. Ludzie, którzy handlują tym towarem, prawdopodobnie wierzą w jego autentyczność i możliwe, że mają rację. Wątpliwości jednak pozostały. Napisałem długie sprawozdanie z tych moich poszukiwań i moja sekretarka ma ci to jutro przesłać. Otrzymasz przesyłkę podpisaną „Drugie Zmartwychwstanie", i…