Выбрать главу

Codziennie dzwonił do Oak City i rozmawiał z matką albo Clare. Upewnił się, że ojciec, choć wciąż częściowo sparaliżowany, stopniowo wraca do sił i zdrowia. Do San Francisco zadzwonił tylko raz. Z pewnym trudem wyjaśnił Judy, że muszą odłożyć na później pomysł z jej przyjazdem na część wakacji do Nowego Jorku. Powiedział córce, że wyjeżdża za granicę na specjalne zlecenie, i obiecał, że spędzą trochę czasu razem jesienią. Potem poprosił ją, żeby oddała słuchawkę matce. Chciał się dowiedzieć, czy Barbara nie zmieniła zdania w kwestii rozwodu. Odpowiedziała mu cichym głosem, że nie. W przyszłym tygodniu miała się spotkać z adwokatem. W takim razie, odrzekł zimno Randall, on każe Thadowi Crawfordowi podjąć walkę.

Nazajutrz spotkał się z Crawfordem i wyłuszczył mu sprawę, podczas gdy prawnik skubał nerwowo siwe baczki i usiłował odwieść go od występowania przeciwko żonie. Randall jednak był nieugięty i Crawford zaczął w końcu robić notatki do przyszłych wystąpień w sądzie, zgodził się także złożyć kontrpozew. Przez cały ten intensywny tydzień Randall odbywał też narady z Crawfordem i dwoma prawnikami OgdenaTowery'ego, by dopracować nieustalone jeszcze punkty umowy o przejęciu Randall Associates przez Cosmos Enterprises. Z ciężkim sercem postanowił zadzwonić wreszcie do Jima McLoughlina w Waszyngtonie i umówić się z nim na spotkanie. Jim zasługiwał przynajmniej na wyjaśnienie w bezpośredniej rozmowie, dlaczego Randall zmienił zdanie i odrzucił zlecenie Raker Institute. Okazało się niestety, że McLoughlin pojechał już w nieznane ze swoją wielce tajną misją i był nieosiągalny. Miał się pojawić w Waszyngtonie dopiero za kilka miesięcy. Randall zostawił mu więc wiadomość, żeby zadzwonił do Thada Crawforda. Nie było innego wyjścia, złe wieści dotrą do McLoughlina najgorszą z możliwych dróg.

Kiedy nadszedł wreszcie dzień wypłynięcia w morze, Steve Randall powitał go z ulgą.

Teraz, wylegując się na łóżku w kabinie, obrócił się na bok. Obok telefonu leżał stosik pamiątek gromadzonych przez Darlene od początku rejsu. Randall wziął do ręki plik drukowanych programów, folderów zapowiadających wydarzenia na statku od dnia wyjścia w morze. Było ich pięć. Cztery opisywały zdarzenia poprzednich dni, a piąty dzisiejszego. Następnego dnia nic już się nie działo, bo o świcie mieli wejść do Southampton.

Trzymając foldery w ręce niczym wachlarzyk gigantycznych kart do gry, Randall zdał sobie sprawę, w jak nikłym stopniu oddawały one to, co rzeczywiście robił przez ten czas, pomagały jednak odświeżyć pamięć. Była to świetna morska podróż, dająca odpoczynek, a zarazem ciekawa intelektualnie. Poza jednym niefortunnym zdarzeniem pierwszego dnia, zaraz po zaokrętowaniu, była wręcz doskonała.

Pierwszy dzień. Spojrzał na program z napisem S/s FRANCE na okładce ozdobionej rysunkami Statuy Wolności, wieży Eiffla i samego statku.

EVENTS DU JOUR

PIĄTEK, 7 CZERWCA

ZEGARY ZOSTANĄ PRZESUNIĘTE O 15 MINUT NAPRZÓD O GODZ. 18.00

PO POŁUDNIU

14.30 WYPŁYNIĘCIE Z NOWEGO JORKU 16.00 HERBATKA PRZY MUZYCE

Salonik Fontainebleau, pokład werandowy na śródokręciu.

Odłożył program, by przeżyć jeszcze raz w migawkach wspomnień swoje własne Events du Jour tego dnia.

Kiedy już weszli po stromym trapie do pierwszej klasy, on za Darlene przyciągającą uwagę wszystkich mężczyzn (bez biustonosza pod przejrzystą bluzką, szeroki skórzany pasek, króciutka jedwabna mini, czarne rajstopy, kozaczki z lakierowanej skóry), zaproszono ich do prywatnej sali przy wejściu do teatru na pokładzie werandowym, gdzie George L. Wheeler wydał przyjęcie z okazji rozpoczęcia podróży.

Ponieważ żona Wheelera została wraz z synami w ich letnim domu w Kanadzie, przyjęcie miało charakter bardziej biznesowy i zawodowy niż towarzyski. Pokój był pełen pracowników Mission House – seraficznych mężczyzn i słodkich pań jak z Armii Zbawienia. Było też jednak kilka nowych osób, których twarzy nie znał, z pewnością naukowców albo teologów, po części z żonami w średnim wieku. Randall wszedł do sali z Darlene u boku, przyjął szampana od stewarda w białym uniformie, lecz zrezygnował z przystawek, i przedstawiając swą „sekretarkę" tym, których znał, spostrzegł Naomi Dunn stojącą w pobliżu bardzo ożywionego Wheelera.

Ruszył w jej stronę, lecz Wheeler zauważył go i podbiegł z wyciągniętą ręką.

– Zaczynamy historyczną podróż, Steve, historyczną! – zawołał. – A ta piękna młoda dama to zapewne twoja sekretarka, ta, o której mi wspominałeś.

Randall przedstawił ich sobie, nieco skrępowany. Wydawca był wyraźnie zaintrygowany Darlene, którą znał przedtem tylko z lektury dossier, które dostarczył mu Towery.

– Zaczyna pani pracę dla Boga, panno Nicholson – powiedział. – Asystując panu Randałlowi, będzie pani służyła ludzkości. Sądzę, że nie zna tu pani nikogo… Steve, pozwolisz, że przedstawię piękną panią pozostałym gościom?

Wheeler oddalił się z Darlene i Randall znalazł się nagle sam na sam z Naomi Dunn. Stała oparta o gobelin wiszący na ścianie, usztywniona, pociągając szampana z kieliszka.

– Witaj, Naomi – zwrócił się do niej. – Czy mogę ci mówić po imieniu?

– Czemu nie. Będziemy przecież blisko współpracować.

– Mam nadzieję. To miło, że przyszłaś nas pożegnać. Uśmiechnęła się.

– Przepraszam, ale nie przyszłam nikogo pożegnać. Płynę razem z wami.

Randall nie krył zaskoczenia.

– George nic mi nie mówił. Jestem zachwycony.

– Pan Wheeler nigdy nie podróżuje gdzieś dalej beze mnie. Jestem jego bankiem pamięci, encyklopedią i podręcznym skorowidzem Nowego Testamentu. Szef zna się na wydawaniu książek, lecz w kwestiach biblijnych polega na mnie. Będę twoim mentorem przez większość tej podróży, Steve.

– O, to bardzo się cieszę – odparł Randall.

– Jesteś pewien?-Naomi przyjrzała się jego twarzy z wyraźnym rozbawieniem, po czym popatrzyła po sali. – Pokrążę trochę – rzekła. – Pierwsza lekcja jutro po południu.

Pięć minut później Wheeler ujął Randalla za łokieć i poprowadził w kąt sali, szepcząc ponad gwarem:

– Musisz koniecznie poznać dwie osoby. Są szczególnie ważne dla naszej przyszłości. Oczywiście znają sekret i wspierają go, są właściwie częścią projektu. Nie poradzilibyśmy sobie bez ich udziału. To doktor Stonehill z Amerykańskiego Towarzystwa Biblijnego i doktor Evans z Narodowej Rady Kościołów.

Stonehill był łysy, posępny i nieco napuszony. Był także rozkochany w statystyce.

– Praktycznie każdy z kościołów w Stanach Zjednoczonych wspiera naszą pracę i zasila nasz budżet – oznajmił Randałlowi. – Naszym głównym zadaniem jest rozpowszechnianie Biblii. Co roku dostarczamy kościołom egzemplarze Pisma Świętego, drukowane bez przypisów i komentarzy. Publikujemy Biblię czy też jej fragmenty w tysiąc dwustu różnych językach. Ostatnio w ciągu jednego roku, wraz ze Zjednoczonym Towarzystwem

Biblijnym, rozprowadziliśmy na świecie sto pięćdziesiąt milionów egzemplarzy Pisma. Tylko w jednym roku, pojmuje pan? Jesteśmy z tego bardzo dumni.

Stonehill puszył się jak paw, jakby to tylko dzięki niemu rozeszło się te sto pięćdziesiąt milionów egzemplarzy Biblii. Randall nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

– Imponujące – stwierdził.

– Ta powszechna akceptacja Biblii ma swoją przyczynę – powiedział Stonehill. – To księga dla każdego i na każdy czas. Być może jest tak dlatego, że, jak to ujął papież Grzegorz, Biblia to strumień, w którym może wykąpać się słoń i może także brodzić jagnię. Papież Grzegorz Wielki, szósty wiek, jak pan zapewne wie.

Randall wiedział. Mąciło mu się już w głowie.