– Najnowsze odkrycie jeszcze wzmocni znaczenie Nowego Testamentu – ciągnął niezmordowanie Stonehill – i przewiduję, że liczba rozprowadzanych przez nas egzemplarzy wzrośnie dziesięciokrotnie. Do chwili obecnej Nowy Testament liczył siedem tysięcy dziewięćset pięćdziesiąt dziewięć wersów. Lecz ten dodatek… nie śmiem nawet jeszcze wymawiać tytułu ostatniej ewangelii… tak więc ten dodatek do tekstu kanonicznego sprawi, że entuzjazm dla naszego Pana przekroczy wszelkie granice. W tekście Biblii króla Jakuba, wie pan, Jezus wypowiada trzydzieści sześć tysięcy czterysta pięćdziesiąt słów. Lecz teraz, teraz, panie Randall…
Randall pragnął tylko jakiegoś ratunku.
Po kilku minutach wymówił się pragnieniem i udał na poszukiwanie cichej oazy, lecz wkrótce został znów pochwycony przez Wheelera, który przedstawił mu doktora Evansa, przewodniczącego Narodowej Rady Kościołów.
Evans był dużo lepszy. Tylko częściowo wyłysiały, zdecydowanie nieposępny, pełen tłumionej żarliwości. Dawał się lubić i mówił rzeczy o wiele ciekawsze od statystyk Stonehilla.
– Narodowa Rada Kościołów – zaczął Evans -jest w Ameryce oficjalną reprezentacją trzydziestu trzech wyznań… protestanckich, prawosławnych i jednego katolickiego. Bez naszego pełnego poparcia nie powiedzie się żadne przedsięwzięcie związane z Biblią. Uczestniczymy w projekcie pana Wheelera od samego początku i jesteśmy w pełni przekonani, że profesor Monti dokonał najważniejszego odkrycia archeologicznego w historii chrześcijaństwa. Nic nie może się z nim równać. Znaczenie odnalezienia piątej ewangelii dalece przewyższa odkrycie zwojów znad Morza
Martwego w Izraelu czy papirusów z Nadż Hammadi w Egipcie. Jeszcze nie w pełni zdajemy sobie sprawę z doniosłości tego wydarzenia.
– A na czym ono polega, pańskim zdaniem? – zapytał Randall. – Oczywiście zdobyliśmy dowód na to, że Jezus naprawdę istniał.
– Och, nie o to chodzi – odparł Evans. – W zasadzie tylko niewielka grupa sceptyków, głównie uczonych z Niemiec, zaprzeczała autentyczności Jezusa. Większość badaczy Biblii nigdy nie zajmowała się historycznością jego postaci. Zawsze uważaliśmy, że jest ona równie oczywista jak życiorysy Sokratesa, Platona czy Aleksandra Wielkiego. Asyryjczycy czy Persowie pozostawili nam o wiele mniej informacji o swoich władcach, a jednak nigdy nie kwestionowaliśmy ich istnienia. Co do Jezusa zaś, to staramy się zawsze pamiętać, że obszar, na którym nauczał, był stosunkowo ograniczony, że okres jego posługi był wyjątkowo krótki oraz że jego wyznawcami byli głównie ludzie prości. W owych czasach nie budowano świątyń i nie wznoszono pomników komuś, kto uważany był przez wielu za zwyczajnego lokalnego kaznodzieję… Shelley określił go niesprawiedliwie mianem „parafialnego demagoga". Nawet śmierć Jezusa miała w kontekście jego czasów niewielkie znaczenie.
Randall nie myślał o tym nigdy w taki sposób.
– Naprawdę uważa pan, że ją zignorowano? – zaciekawił się.
– W tamtych czasach? Oczywiście. Z perspektywy cesarstwa rzymskiego proces Jezusa w Jerozolimie był drobnym lokalnym zakłóceniem porządku, zdarzały się wówczas setki takich incydentów. Nawet relacja Petroniusza z procesu… przy całej jej wartości historycznej dla nas… to tylko jeden z rutynowych raportów z roku trzydziestego. W gruncie rzeczy, panie Randall, większość uczonych uważała zawsze za zdumiewający i wielce fortunny fakt, że w ogóle cokolwiek zostało o Jezusie napisane przez ludzi, którzy zebrali informacje od znających go osób. A jednak w ewangeliach otrzymaliśmy takie świadectwo. Sądy zazwyczaj uznawały relacje świadków za potwierdzenie faktów. I ewangelie dostarczają nam takich dowodów. Naukowcy zawsze rozumieli, że szczegółów biografii Jezusa jest niewiele, ponieważ świadkowie… z ich ustnych relacji korzystali potem ewangeliści… nie byli zainteresowani jego życiorysem, lecz posłannictwem. Jego wyznawcy nie czuli potrzeby opisywania historii, ponieważ dla nich historia właśnie się kończyła. Nie obchodził ich wygląd Jezusa, lecz jego uczynki i słowa. Nie przyszło im do głowy, by pisać kronikę życia Jezusa czy opisywać jego wygląd, oczekiwali bowiem rychłego powrotu Pana „na obłokach z niebios". Ludzie świeccy jednakże, zwyczajni ludzie, nigdy tego nie rozumieli, toteż liczba sceptyków i wątpiących wciąż rosła. W naszych czasach, gdy wiedza biograficzna i historyczna jest tak duża, Jezus stał się kimś nierzeczywistym, zmyśloną postacią z ludowej legendy, niczym Herkules albo Paul Bunyan.
– A teraz, po ukazaniu się nowej Biblii liczy pan na to, że te wątpliwości zostaną rozwiane.
– Na zawsze – odrzekł Evans z przekonaniem. – Nowa Biblia osłabi powszechny sceptycyzm i Jezus jako Mesjasz zyska pełną akceptację. Dowody są tak mocne, jak gdyby jego wizerunki zachowały się na fotografiach albo filmie. Gdy tylko będzie rzeczą znaną, że Jezus miał brata, który, jakby w przewidywaniu tych wątpliwości, zadbał o zgromadzenie faktów z jego biografii z pierwszej ręki, gdy będzie rzeczą znaną, że zachowały się fragmenty manuskryptu z relacją naocznego świadka jego wniebowstąpienia, świat dozna wstrząsu i przywrócona zostanie niezmącona wiara. Tak, panie Randall, to, co wkrótce zaprezentuje światu pan Wheeler i jego koledzy, nie tylko rozproszy nieufność, lecz zainspiruje także nowe milenium wiary i nadziei wśród ludzkości. Człowiek od wieków pragnął wierzyć w odkupiciela i teraz nareszcie może to uczynić. Wyrusza pan w pamiętną podróż, panie Randall. Wszyscy wyruszamy. I wraz z jej rozpoczęciem życzę panu bon voyage.
Nieco oszołomiony i wciąż niezdolny pojąć w pełni implikacji odkrycia, Randall postanowił poszukać wytchnienia w kolejnej porcji szampana, a następnie w zwyczajnym świecie, czyli w towarzystwie Darlene Nicholson.
Rozejrzał się i spostrzegł ją koło wyjścia. Nachylał się ku niej francuski oficer, szepcząc coś do ucha. Skinęła głową i szybko wyszła za nim z sali recepcyjnej. Zaciekawiony tym nagłym zniknięciem, Randall dolał sobie szampana i popijając z kieliszka, postanowił sprawdzić, dokąd się udała.
Przepchnął się przez tłum gości i wyszedł na zewnątrz w pobliżu wind. Darlene nigdzie nie było. Zamierzał poszukać jej w głównej sali klubowej, lecz zobaczył, że stoi pod otwartymi oknami pokładu werandowego i nie jest sama. Pochłonięta była rozmową z młodym mężczyzną. Darlene miała dwadzieścia cztery lata, a poważny młody człowiek z rok lub dwa więcej. Obszerny lniany garnitur nie skrywał szczupłości jego sylwetki. Miał króciutko przycięte piaskowoblond włosy i wydatną dolną szczękę. Wydawał się usilnie o coś prosić Darlene.
Nagle Randall przypomniał sobie zdjęcie, które dziewczyna pokazała mu kiedyś z przekory, i domyślił się, kim jest młodzieniec. Roy Ingram, jej dawny chłopak z Kansas City. Był czy też tylko zamierzał zostać księgowym. Nim Randall zdążył pomyśleć, skąd mógł się wziąć na statku, Darlene spostrzegła go, pomachała ręką i ruszyła wraz z młodzieńcem w jego stronę.
Rozejrzał się za drogą ucieczki, ale było za późno. Tamci już byli blisko. Darlene miała przypięty do sukni bukiecik gardenii. Randall zdumiał się, że takie bukieciki jeszcze są w użyciu.
– Roy, to mój szef, pan Steven Randall – przedstawiła go dziewczyna z miłym uśmiechem. – A to… Roy Ingram, mój stary znajomy z Kansas City.
Randall uścisnął mu dłoń.
– A tak, panna Nicholson wspominała mi o panu. Roy Ingram był wyraźnie skrępowany.
– Miło mi pana poznać – rzekł. – Darlene pisała, że pracuje u pana i wybiera się służbowo do Europy. Pomyślałem, że wpadnę na chwilę, żeby… życzyć jej szczęśliwej podróży.
– To bardzo miły gest – powiedział Randall – jechać tu aż z Kansas, żeby pożegnać przyjaciółkę.
Ingram zaczerwienił się i wybąkał:
– Właściwie miałem coś do załatwienia w Nowym Jorku, ale… dziękuję.