Randall zamknął gazetę. Okazało się, że Wheeler wcale nie przesadzał w kwestii bezpieczeństwa projektu. Skoro tak silny przeciwnik jak de Vroome szykował się do ataku, projekt faktycznie znajdował się w niebezpieczeństwie. Randall, teraz już związany z projektem, sam poczuł się zagrożony i zniechęcony.
I nagle zaniepokoiła go jeszcze jedna myśl.
Stał się właśnie odpowiedzialny za sprowadzenie do Amsterdamu gniewnego i rozgoryczonego młodego naukowca Floriana Knighta. Maertin de Vroome, wróg Drugiego Zmartwychwstania, mógł znaleźć w Knighcie sprzymierzeńca, który odnosił się do projektu z jeszcze większą nienawiścią.
Na razie pastor rewolucjonista nie przerwał jeszcze linii obronnych Drugiego Zmartwychwstania. Lecz gdy doktor Knight pojawi się w Amsterdamie, de Vroome może zyskać konia trojańskiego.
Randall zastanawiał się, co zrobić.
Postanowił zaczekać i obserwować uważnie sytuację, dopóki się nie zorientuje, czy ów koń trojański pozostanie jedynie pustą skorupą, czy też przyniesie zagrożenie jego własnej nadziei.
ROZDZIAŁ 3
Randall nachylił się nad Darlene, siedzącą przy oknie samolotu KLM, i zdążył jeszcze dojrzeć przesuwający się w dole pejzaż holenderskiej stolicy. Amsterdam przypominał nieregularną szaro-rdzawą szachownicę, przy otoczonych kamieniczkami placach wznosiły się strzeliste wieże, a całość poprzecinaną była lśniącymi pasmami starych kanałów.
W mrocznej epoce swego związku z Barbarą przyjechał kiedyś do tego miasta na dwa dni. Zwiedzał je rutynowo, niecierpliwie: centralny plac nazywany Dam, handlową dzielnicę wokół Kalverstraat, dom Rembrandta, malarstwo van Gogha w Stedelijk Museum.
Teraz, w lądującym samolocie, myślał o tym, co go czeka podczas drugiej wizyty. Wiązał z nią obietnicę nowego życia. Wisząca nad projektem groźba, obwieszczona w londyńskiej gazecie, wywiad niejakiego redaktora Plummera z tym strasznym pastorem de Vroome'em, przydawała Drugiemu Zmartwychwstaniu aury ryzyka i niepewności, a tym samym dreszczyku emocji. Po szachownicy miejskiego krajobrazu w dole przemieszczały się w tajemnicy przed sobą dwie antagonistyczne siły: ortodoksyjne legiony Drugiego Zmartwychwstania, dążące do wzmocnienia istniejącej religii, a naprzeciw nich rewolucjonista de Vroome, chcący uśmiercić żywego Jezusa i obalić Kościół istniejący od początków chrześcijaństwa.
Rozbawiło go to czarno-białe uproszczone rozróżnienie dobrych i złych, zupełnie jakby zestawiał produkty swego klienta z jego konkurencją w kampanii reklamowej. Od dawna jednak przywykł do lojalności wobec kontrahentów i to się nie zmieniło.
Ciekaw był, czy Wheeler i inni przeczytali artykuł Plummera i jaka była ich reakcja. Zastanawiał się, czy wspominać o tym wydawcy, który miał czekać na niego na lotnisku Schiphol. W końcu uznał, że marnuje czas, bo cała ekipa z pewnością wiedziała o artykule.
Pięć minut później samolot osiadł gładko na pasie startowym, potoczył się pod terminal i Randall z Darlene wyszli przez rękaw na dworzec lotniczy. Stojąc na trzęsącym się ruchomym chodniku przejechali dystans niemal trzech boisk futbolowych, zmierzając do odprawy celnej. Podszedł do nich holenderski celnik w mundurze, z uśmiechem na otwartej twarzy.
– Amerykanie? – zapytał, podpisując ich deklaracje celne. – O, pan Randall, powiadomiono nas o pańskim przybyciu. Może pan iść dalej.
Kiedy ruszyli za tragarzem, Darlene westchnęła z ulgą.
– Bałam się, że mi zabiorą dodatkowe papierosy.
Po wejściu do hali przylotów Randall natychmiast poczuł się zagubiony. Miał wrażenie, że jest w szklanej klatce wstawionej do większej szklanej klatki.
– Musimy wymienić walutę.-Darlene pociągnęła go za rękaw sportowej kurtki, wskazując na automat wymieniający pieniądze.
– Wheeler to załatwi – odparł – tylko gdzie on jest, u diabła? – Kiwnął do uśmiechniętej stewardesy KLM w niebieskim uniformie i białych rękawiczkach. – Gdzie możemy znaleźć znajomego, który na nas czeka?
Pokazała mu najbliższe z czworga drzwi prowadzących przez szklaną ścianę na zewnątrz. Wheeler właśnie szedł w ich stronę zamaszystym krokiem.
– Witamy w Amsterdamie! – ryknął, po czym dodał, zniżając głos: – Chcę, żebyś poznał prezesa naszej grupy wydawniczej, najważniejszą osobę w Drugim Zmartwychwstaniu, znamienitego wydawcę literatury religijnej… Nalegał, żeby tu przyjść…
Randall uświadomił sobie obecność mężczyzny, przy którym Wheeler wydawał się mały, dystyngowanego pana mającego prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mężczyzna zdjął kapelusz, ukazując okrągłą czaszkę z przylizanymi srebrnymi włosami. Miał bystre oczy za szkłami bez oprawy, spiczasty nos i duże żółte zęby.
– Doktor Emil Deichhardt – powiedział Wheeler, po czym przedstawił mu Stevena Randalla i Darlene Nicholson.
Deichhardt odprawił rytuał całowania Darlene w rękę, nie dotykając jej ustami, po czym zamknął dłoń Randalla w uścisku swej łapy i rzekł gardłowym, lecz poprawnym angielskim:
– Bardzo się cieszymy, że jest pan już z nami w Amsterdamie, panie Randall. Nasz zespół wreszcie jest w komplecie. Teraz będziemy mogli przedstawić światu efekt naszych wysiłków w najbardziej efektywny sposób. Tak, panie Randall, pańska reputacja pana wyprzedza.
Wheeler zachęcił wszystkich do opuszczenia hali przylotów.
– Nie traćmy czasu – ponaglał. – Zawieziemy was prosto do hotelu Amstel, najlepszego w mieście. Mieszka tam większość naszej kadry kierowniczej. Jak tylko się rozpakujecie, chcę cię widzieć, Steve, w kwaterze głównej. Poznasz najważniejszych ludzi z naszego personelu i ogólnie się zorientujesz. Potem… o pierwszej, Emilu?… mamy lunch ze wszystkimi pięcioma wydawcami i ich doradcami teologicznymi, poza profesorem Jeffriesem, który przybędzie za kilka dni. Twoja depesza z obietnicą ściągnięcia Floriana Knighta to prawdziwa bomba – dodał wydawca. – Musisz mi później opowiedzieć, jak ci się to udało. Faktycznie, handlowiec z ciebie nie lada, Steve. O, jest nasza limuzyna.
Na podjeździe czekał na nich mercedes z holenderskim kierowcą. Drzwiczki były otwarte. Randall wraz z Darlene i Deichhardtem usiedli z tyłu, a Wheeler obok szofera.
Zostawili za sobą wysoką wieżę kontrolną lotniska, minęli niezidentyfikowany, nowoczesny czarny pomnik i dobrze oświetlonym tunelem dotarli do autostrady w kierunku miasta. Rozmowa była niezobowiązująca, Wheeler wymieniał z Deichhardtem uwagi na tematy wydawnicze, czasami wskazywał Darlene widoki, lecz Randall prawie tego nie słuchał.
Wolał milczeć i oszczędzać energię, zanim spadną na niego wrażenia z obcego miejsca i ze spotkań z nieznanymi wcześniej ludźmi. Jazda do centrum Amsterdamu trwała pół godziny. Dzień był ciepły, osiedla skąpane w słońcu. Minęli fabrykę IBM, a potem zjechali z autostrady i zaczęły się pojawiać nazwy ulic: Johan Huizngalaan, Postjesweg, Marnixstraat i na jednym z bardziej ruchliwych skrzyżowań napis ROZENGRACH.
– Niedaleko jest dom Anny Frank – powiedział Deichhardt do Darlene. – Kanał biegnie trzy metry wyżej niż lotnisko. Czy wiedziała pani, że właściwie większa część miasta leży poniżej poziomu morza? Ci Holendrzy to bardzo pracowity naród. Rozengracht… gracht znaczy kanał, natomiast straat i weg to ulica, a plein, słowo, z którym będziecie się często spotykać, oznacza plac, tak więc na przykład Thorbeckeplein to po prostu plac Thorbecke. Bitte, widzi pani ten tramwaj przed nami? I tę czerwoną skrzynkę, którą ma z tyłu?
Randall wyjrzał za okno i ujrzał kremowy, wąski tramwaj, który spowolnił ich jazdę.
– To skrzynka pocztowa – wyjaśnił Deichhardt. – W Amsterdamie, żeby wysłać list, trzeba podejść do tramwaju. Wygodne, prawda?
Mercedes skręcił i jechał wzdłuż Prinsengracht, a potem rzeki Amstel. Randall przyglądał się długim tramwajom wodnym ze szklanymi dachami, tłumom Holendrów na rowerach i motocyklach, a także w niedużych samochodach, głównie holenderskich marki DAF, fiatach i renaultach. Czuł się tak, jakby jechał wśród nich czołgiem. Patrzył na ceglane domy o wysokich szczytach i wydawało mu się, że jeszcze nigdy nie był w tym mieście.