Korespondent „Couriera" spostrzegł go, odłożył natychmiast gazetę i wstał.
– To dla mnie zaszczyt, panie Randall-powiedział piskliwym głosem, odsłaniając w mechanicznym uśmiechu wystające zęby. – Niechże pan usiądzie. Może drinka? Ja miałem cholerną ochotę na krwawą Mary, ale może…
– Nie, dziękuję – uciął Randall. – Mam tylko chwilę, właśnie się wprowadziłem.
– Wiem. Nie zajmę panu wiele czasu. Czytał pan moją wiadomość, prawda?
– Czytałem. Sprytnie pan to sformułował, żeby mnie tu ściągnąć.
– Ano właśnie, drogi panie Randall – odparł Plummer z uśmieszkiem niezdrowej ekscytacji. – Specjalnie dałem do zrozumienia, że wiem o pańskiej funkcji szefa reklamy w projekcie nazwanym Drugie Zmartwychwstanie. Chciałem wzbudzić pańską ciekawość i zyskać respekt. I jestem zachwycony, że mi się to udało.
Randalla zaczął mierzić ten człowiek.
– Czego pan chce? – zapytał obcesowo.
– Pańskiej współpracy – odparł Plummer.
– W jakim sensie?
– Panie Randall, chyba już jest dla pana oczywiste, że mam wiarygodne źródło informacji, gotowe na każde moje zawołanie. Bez problemu dowiedziałem się o pańskim zaangażowaniu w tę sprawę, o wizycie w Londynie i o dacie pańskiego przybycia do Amsterdamu. A co do Drugiego Zmartwychwstania, to zapewne czytał pan mój artykuł we wczorajszym „Courierze". To była pierwsza salwa.
Randall celowo siedział, nie odzywając się i bębniąc tylko palcami po blacie.
– Dobrze, może pan grać rolę mocnego Amerykanina – rzekł Plummer. – Tylko niech pan będzie praktyczny. Przecież trudno się spodziewać, że można opublikować Biblię… czy też sam Nowy Testament… angażując w to kilkuset ludzi, i tajemnica nie przestanie w końcu być tajemnicą. Prawda wyjdzie na jaw, mój drogi panie, zawsze wychodzi. Moi współpracownicy znająjuż twarze wszystkich osób odwiedzających waszą kwaterę główną w Krasnapolskym. Wiem bardzo dużo na temat waszego projektu, naprawdę dużo…
– Skoro wie pan tak dużo, to ja nie jestem panu potrzebny – rzucił Randall i odsunął krzesło, żeby wstać.
– Chwileczkę, panie Randall, nie bawmy się w takie gry – zaprotestował Plummer. – Oczywiście, że nie wiem wszystkiego, przyznaję to. Ale dowiem się, i to na długo przedtem, zanim podacie to do publicznej wiadomości. Gdy tylko poznam zawartość Biblii, będę wiedział to, co chcę wiedzieć. Zapewniam pana, że w ciągu dwóch najbliższych tygodni będę już znał wszystkie szczegóły. Ale w moim fachu konkurencja jest bardzo ostra. Muszę być nie tylko pierwszy, ale również jedyny, panie Randall. I będę. Jednakże pańska współpraca oszczędziłaby mi mnóstwa wysiłku i przyspieszyła publikację sensacyjnego materiału o ładne parę dni. Proszę mnie właściwie zrozumieć, zależy mi tylko na dobrym tekście. Jak już go zdobędę, mogę nawet zacząć sprzyjać waszemu Drugiemu Zmartwychwstaniu, oczywiście pod warunkiem, że zdecyduje się pan na współpracę.
– A jeżeli nie?
– No cóż, mogę się trochę zniechęcić, a moje teksty mogą się stać wyrazem moich uczuć. – W jego głosie pojawiła się nuta perfidii. – Nie chciałby pan tego, prawda? Zapoznałem się trochę z pańską biografią, panie Randall, ze szczególnym uwzględnieniem klienteli obsługiwanej przez pana firmę w ostatnich latach. Przekonałem się, że ma pan czysto biznesowe i niesentymentalne podejście do reprezentowanych przez siebie osób i organizacji. Nie kierują panem wyższe racje czy nakazy jakiejś śmiesznej moralności. Oni panu płacą, a pan dla nich pracuje. To godne podziwu, to pańska siła. – Dziennikarz przerwał na chwilę. – Panie Randall, my też jesteśmy gotowi zapłacić.
Randall miał ochotę trzasnąć go w nos, zmazać ten przebiegły uśmieszek z bladej twarzy. Pohamował się jednak, ponieważ chciał się jeszcze czegoś dowiedzieć.
– Jesteście gotowi zapłacić – powiedział. – Właściwie za co? Czego pan oczekuje?
– O, to już lepiej brzmi – ucieszył się Plummer. – Wierzyłem w pański rozsądek. Czego oczekuję? Chcę zobaczyć próbne wydruki tego… tego supertajnego Nowego Testamentu. Zdobędzie je pan bez problemu. Nikomu w Krasnapolskym to nie zaszkodzi. W odpowiedniej chwili wystartuje pan z kampanią reklamową, a ja dzięki temu pokonam konkurencję. Jestem gotowy do negocjacji z panem. Co mi pan odpowie, panie Randall?
Randall wstał.
– Odpowiem: odwal się, Plummer – rzucił i odwróciwszy się na pięcie, ruszył szybkim krokiem do wyjścia. Do jego uszu dobiegł pożegnalny pisk Plummera.
– Nie odwalę się, przyjacielu, dopóki nie ujawnię tajemnic Drugiego Zmartwychwstania! I jestem pewien, że mi się to uda, tak samo pewien, jak tego, że pan i cały ten kretyński projekt za dwa tygodnie będziecie niczym!
Randall wysłał Darlene pomimo jej sprzeciwów na autokarową wycieczkę po mieście, a na wieczór załatwił jej pływanie barką po kanałach, ze świecami. Następnie powiadomił George'a L. Wheelera, że już wyrusza do Grand Hotelu Krasnapolsky. Powiedział mu oczywiście o nieoczekiwanym spotkaniu z angielskim dziennikarzem, wywołując tą informacją serię nerwowych pytań. Po tej rozmowie przygotował się duchowo na pierwszą wizytę w strzeżonym i tajemniczym zamkniętym rewirze, w którym toczyła się działalność zespołu Drugiego Zmartwychwstania.
Wyglądając przez okno mercedesa wjeżdżającego właśnie na rozległy plac, usłyszał gardłowy głos kierowcy, Holendra w średnim wieku, który przedstawił się jako Theo.
– Jesteśmy na Dam, naszym głównym placu. To serce miasta, ulice rozchodzą się stąd promieniście, niczym szprychy w kole.
Randall pamiętał z poprzedniego pobytu niektóre z mijanych budynków. Na środku placu ludzie zbierali się jakby na dwóch wyspach. Jedna uformowała się wokół pomnika Wyzwolenia, wzniesionego przez Holendrów dla rodaków, którzy zginęli podczas drugiej wojny światowej. Kiedy był tu przed kilkoma laty, stopnie pomnika okupowało międzynarodowe towarzystwo hipisów i studentów, w dzień w większości odurzonych trawką, a w ciemnościach nocy często przyłapywanych na kopulowaniu. Dziś młodych ludzi było nie mniej niż wtedy, lecz wyglądali na bardziej przytomnych, rozmawiali ze sobą albo czytali w porannym słońcu. Druga ludzka wysepka tworzyła się na płaskim cementowym podeście, niczym trawnik bez trawy, z kataryniarzem, teatrzykiem marionetek i budką z lodami, otoczoną dzieciarnią. Starsi mieszkańcy miasta odpoczywali tu na ławkach albo karmili gołębie.
– Na lewo Koninklijk Paleis – wychrypiał Theo. Randall posłusznie przyjrzał się wielkiemu Pałacowi Królewskiemu, który zajmował całą jedną pierzeję placu. – To nasze sanktuarium, jak dla Anglików Westminster – dodał kierowca. – Zbudowano je na bagnie, na trzynastu tysiącach drewnianych pali. Ale królowa tam nie przebywa. Mieszka za miastem, a w pałacu urządza tylko oficjalne przyjęcia z okazji ważnych wydarzeń państwowych.
– Czy jest tam sala tronowa? – zaciekawił się Randall.
– Sala tronowa? Troonkamer? Ik versta het niet. – Nagle Theo zrozumiał. – Ja, ja, ik weet wat u zegt. Naturlijk, wij hebben het.
– Theo, czy mógłbyś mówić…
– Oj, przepraszam – zreflektował się kierowca. – Oczywiście, mamy salę tronową, to wielka ceremonialna komnata, ogromna, bardzo piękna.
Randall wyjął z kieszeni notatnik i zapisał kilka słów. Właśnie wpadł na pierwszy chwyt reklamowy i zamierzał go omówić ze swymi pracownikami. Zaczynał się dobrze czuć w Holandii.
– Przed nami de Bijenkorf – oznajmił Theo. Randall rozpoznał największy dom handlowy w Amsterdamie, de Bijenkorf, czyli Ul, sześciopiętrowy budynek wypełniony ludźmi ogarniętymi szałem zakupów. – A tam obok to już Kras, tam pan jedzie – ciągnął Theo.