Randall był poruszony jej słowami.
– Nie rozczarujesz się, Lori – powiedział. – Dobrze, jesteś przyjęta.
Dziewczyna nie posiadała się z radości.
– Dziękuję, panie Randall! – wykrzyknęła. – Mogę zacząć natychmiast, jeżeli jest coś do zrobienia.
– Na razie nie – odparł. – Poza tym jest już prawie po godzinach pracy.
– Skoro tak, to zostanę jeszcze trochę i przeniosę rzeczy z mojego starego biurka do nowego.
Pokuśtykała do drzwi i miała już wyjść, gdy Randall przypomniał sobie, że zanim Naomi ją przyprowadziła, zamierzał załatwić bardzo ważną rzecz.
– Jeszcze chwilkę, Lori – powiedział. – Jest jedna sprawa, w której możesz mi pomóc. Chcę jeszcze dzisiaj dostać do ręki angielską wersję Międzynarodowego Nowego Testamentu. Wiem, że Albert Kremer w dziale redakcyjnym ma odbitki szczotkowe. Połączysz mnie z nim?
Lori wyszła szybko, żeby wykonać swe pierwsze polecenie w nowej pracy. Randall czekał kilka minut i kiedy zabrzęczał interkom, podniósł słuchawkę.
– Przykro mi, panie Randall – powiedziała Lori – ale pan Kremer już wyszedł. Pozwolę sobie coś zasugerować. Hans Bogardus, bibliotekarz, prowadzi rejestr wszystkich egzemplarzy. Zazwyczaj siedzi do późna. Może połączę z nim?
Po chwili Randall rozmawiał już bibliotekarzem.
– Panie Bogardus, mówi Steve Randall. Chciałbym dostać próbną odbitkę Nowego Testamentu i…
– A ja chciałbym dostać diament Kohi-noor, panie Randall – odparł Bogardus.
– Powiedziano mi – rzekł Randall, poirytowany jego impertynencją – że prowadzi pan rejestr i jest pan zorientowany, gdzie w danym momencie znajdują się poszczególne egzemplarze.
– Tak, ale żadna z osób mających odbitki nie ma prawa ich panu udostępnić. Nawet mnie nie wolno ich obejrzeć, chociaż jestem bibliotekarzem Drugiego Zmartwychwstania.
– Ale mnie wolno, przyjacielu. George Wheeler obiecał mi pokazać próbne wydruki zaraz po przyjeździe do Amsterdamu.
– Pana Wheelera już dzisiaj nie będzie. Jeżeli zaczeka pan do jutra, to na pewno…
– Muszę mieć egzemplarz jeszcze dzisiaj – przerwał mu Randall z rozdrażnieniem.
Głos Bogardusa spoważniał, bibliotekarz wydawał się już bardziej skłonny do współpracy.
– Jeszcze dzisiaj – powtórzył. – W takim razie tylko profesor Deichhardt może panu pomóc. W sejfie na dole jest jeden angielski egzemplarz, ale tylko on może zezwolić na jego wypożyczenie. Zdaje się, że Deichhardt jest jeszcze u siebie.
– Dziękuję – odparł Randall i rozłączył się.
– Zadzwoń do profesora Deichhardta i powiedz mu, że do niego idę – rzucił do Lori zajętej układaniem rzeczy w biurku. – Zajmę mu pół minuty. Powiedz, że to ważna sprawa.
Wyszedł na korytarz, gotów stoczyć bitwę.
Dwadzieścia minut później siedział już na tylnym siedzeniu mercedesa, a kierowca Theo wiózł go w zapadającym zmroku przez Dam.
Bitwa została wygrana.
Deichhardt, acz z wielkimi oporami, zgodził się z argumentem, że jeżeli syndykat wydawców chce rozreklamować Międzynarodowy Nowy Testament, to człowiek odpowiedzialny za reklamę powinien najpierw przeczytać tekst. Jednak wypożyczenie próbnego egzemplarza obwarowane było ścisłymi rygorami. Na tym etapie Randall mógł dostać tekst tylko na jedną noc. Musiał go przeczytać w swoim pokoju i nigdzie nie wynosić, nie wolno mu było robić szczegółowych notatek. Odbitkę należało oddać rano Deichhardtowi. Randall nie miał prawa opowiadać o tekście nikomu, nawet członkom swego zespołu. Na podstawie treści nowej ewangelii mógł tylko z grubsza naszkicować pomysły reklamowe i przechowywać je w pancernej szafie w swoim gabinecie.
Za dwa tygodnie, kiedy Karl Hennig przywiezie z Moguncji pierwsze wydrukowane egzemplarze Międzynarodowego Nowego Testamentu, Randall i jego ekipa mieli otrzymać po jednym do osobistego użytku. Dopiero wówczas będzie im wolno omawiać szczegółowo pomysły, które pojawią się w głowie Randalla podczas dzisiejszej nocnej lektury, i dopiero wtedy cały zespół będzie mógł się zabrać do planowania kampanii reklamowej.
Randall zgodził się oczywiście na te warunki i postanowił w duchu, że ich dotrzyma. Potem już tylko czekał niecierpliwie, aż kurator Groat przyniesie z sejfu komplet odbitek szczotkowych w wersji amerykańskiej.
Groat był niskim Holendrem o szerokim zadku i wydawał się równie prawdziwy jak woskowa figura z muzeum Madame Tussaud. Miał niedopasowany tupecik, mały fryzjerski wąsik, uniżone maniery podrzędnego urzędnika i wielki pistolet nieznanej marki (Randall zapytał go o markę i dowiedział się, że to FN 7,6 produkcji belgijskiej), który nosił w kaburze wystającej spod niezapiętej i zbyt kusej czarnej marynarki. Wręczył Randallowi odbitki szczotkowe, oprawione w białe tekturki i opatrzone niebieską pieczęcią w kształcie krzyża, sztywnym, formalnym gestem, jak gdyby powierzał mu wiadomość otrzymaną od samego Stwórcy.
Na siedzeniu mercedesa obok Randalla leżała więc teraz wypchana aktówka z Nowym Testamentem, materiałami od pracowników i fotokopiami znaleziska w Ostii. Pierwszy dzień pracy na rzecz Drugiego Zmartwychwstania powoli dobiegał końca. Rozparł się wygodnie i rozkoszował chwilami relaksu.
Widział przez okno, że wyjeżdżają z Dam na szeroką, wysadzaną drzewami aleję, która nazywała się Rokin. Rokin wkrótce przeszła w Muntplein i pojechali Reguliersbreestraat, a potem Theo musiał zwolnić na ruchliwym placu. Był to Rembrandtsplein, jeden z najpopularniejszych placów w mieście – Holendrzy lubili nazywać go swoim Broadwayem. Przy niedużym centralnym parku Randall rozpoznał budynek hotelu Schiller i Hof van Holland z tarasem. Przed kasą Rembrandstplein Theater stała kolejka młodzieży.
Gdy zostawili plac za sobą, miasto nagle ucichło. Jechali teraz spokojną i pustą ulicą. Randall wpatrywał się w półmrok, chcąc przeczytać jej nazwę, żeby kiedyś wybrać się tu na spacer. Wreszcie dojrzał tabliczkę z napisem Utrechtsestraat.
Nagle poczuł nieprzepartą ochotę, by pójść pieszo, rozprostować nogi i zaczerpnąć świeżego powietrza. Nie był głodny, a podniecające oczekiwanie na lekturę Nowego Testamentu mógł jeszcze trochę przedłużyć. Mierził go sam pomysł, żeby z jednego miejsca, w którym był zamknięty – Grand Hotelu Krasnapolsky – przenieść się do następnego – wnętrza mercedesa – tylko po to, żeby się znaleźć w kolejnym – apartamencie hotelu Amstel. Jeśli będzie pamiętał o zaleceniach Helderinga, z pewnością mógł sobie pozwolić na przechadzkę.
– Jak daleko jeszcze do hotelu Amstel, Theo? – zapytał.
– Wij zijn niet ver van het hotel. Blisko, nie daleko. Pięć, sześć przecznic – odparł kierowca.
– To dobrze. Zatrzymaj się tam na rogu, Theo, na skrzyżowaniu z kanałem.
Kierowca odwrócił ku niemu głowę, zaskoczony.
– Mam się zatrzymać, panie Randall?
– Tylko mnie wysadzisz. Chcę iść dalej na piechotę.
– Mam polecenie, żeby nie spuszczać pana z oka aż do samego hotelu – odparł Theo.
– Wiem, jakie masz polecenie, i możesz je wykonać. Nie musisz spuszczać mnie z oka, po prostu jedź sobie za mną powoli, i tyle. Może być?
– Ale… – Theo się wahał.
Randall pokręcił głową. Te automaty z ich zakichanymi instrukcjami, zaprogramowane, dosłowne, nieelastyczne.
– Posłuchaj, Theo – powiedział – ja też nie chcę naruszać zasad, tak samo jak ty. Przecież będziesz mnie widział. Po prostu od przyjazdu jeszcze nie byłem w mieście i chciałbym się trochę rozruszać. Wysadź mnie tutaj i jedź dziesięć metrów za mną.