Выбрать главу

Następne dziesięć minut zajęły formalności. Randall pokazał swój paszport, a z okolicznych domów i z mostu nad Amstel przyglądali się temu gapie o przepraszających twarzach. Policjant spisał jego dane i uprzejmie wypytał. Randall opowiedział dokładnie całe zdarzenie, lecz co do celu swego pobytu w Amsterdamie był powściągliwy. Przyjechał na wakacje, być może odbyć także kilka spotkań w interesach, nic więcej. Czy przychodzi mu do głowy przyczyna, dla której ktoś chciałby mu zaszkodzić? Nie. Czy nie odniósł obrażeń poza zadrapanym kolanem? Nie, był cały i zdrowy.

Mundurowego zadowoliły te odpowiedzi i zamknął notes.

Przed Randallem stanął Theo.

– Sądzę, panie Randall, że teraz pojedzie pan już ze mną aż do hotelu – powiedział z poważną miną.

– Też tak sądzę – odrzekł, lekko tym rozbawiony. Tłumek gapiów się rozstąpił i Randall, z aktówką w objęciach, w towarzystwie obu policjantów podążył do limuzyny. Wsiadł, a kierowca zatrzasnął drzwiczki. W tylnym oknie pojawiła się twarz pierwszego z policjantów.

– Wij vragen excuus – powiedział. – Het spijt mij dat u verschrikt bent. Het… – przerwał, kręcąc głową. – Zapomniałem się – przeszedł na angielski. – Chciałem powiedzieć, że przykro mi z powodu tego, co pana spotkało. Ale już po strachu, to było tylko dwóch drobnych złodziejaszków, którzy chcieli ukraść panu teczkę, nic więcej.

Randall się uśmiechnął. Teczkę, nic więcej. Drobne złodziejaszki. Policjant dodał jeszcze:

– Jak tylko ich złapiemy, skontaktujemy się z panem w celu identyfikacji.

Nie złapiecie ich i za milion lat, miał chęć odpowiedzieć, ale powstrzymał się.

– Dziękuję. Bardzo panom dziękuję – odparł tylko.

Theo włączył silnik, a gdy policjant wyprostował się i odsunął od auta, Randall mógł się przypatrzyć jego odznace. Na metalowym owalu wyobrażono księgę, a nad nią skierowany do góry miecz. Maksyma na obrzeżu głosiła: Vigiłat ut ąuiescant. Jak się domyślał, oznaczało to coś w rodzaju: Pilnują, żebyś czuł się bezpiecznie.

Miecz ochraniający księgę.

Wiedział jednak, że nie może czuć się bezpiecznie. W każdym razie dopóty, dopóki księga pozostanie tajemnicą.

ROZDZIAŁ 4

Był przekonany, że gdy po wielu latach spojrzy wstecz na swoje życie, będzie pamiętał doskonale ostatnie godziny tego wieczoru w apartamencie hotelu Amstel w Amsterdamie. Będzie je pamiętał jako kamień milowy, przełomowy moment swej wędrówki na tym świecie. Znalazł się w tym miejscu i w tym czasie jako istota bez kierunku i bez steru. Dzisiaj, chyba po raz pierwszy, jak sięgał myślami, poczuł, że może za czymś podążyć, że znalazł światło, które poprowadzi go drogą, którą zdecyduje się wybrać.

A jednak było w tym coś nieskończenie większego, coś, czego nie dało się dotknąć ani uchwycić, chociaż wydawało się namacalne i prawdziwe.

Z pewnością było w tym poczucie spokoju. A także bezpieczeństwa. Ponad wszystko zaś poczucie celu, choć nie był pewien, w jakim stopniu konkretne, ale jakoś nie miało to znaczenia.

Jednego w tych odczuciach brakowało, to wiedział na pewno. Ogarniające go doznania nie miały nic wspólnego z religią w jej ścisłym, ortodoksyjnym sensie. Mógł powtórzyć za Goethem, że tajemnice niekoniecznie muszą być cudami. Nie przenikało go więc religijne uniesienie, lecz raczej rodzaj ufności, trudnej do zdefiniowania siły. Pojawiło się w nim przekonanie, że jego egzystencja, podobnie jak życie wszystkich ludzi, została powołana do istnienia z jakiegoś powodu, dla jakiegoś wyższego celu. Stał się świadom ciągłości, swego połączenia z przeszłością, w której już w pewnym sensie żył, oraz z przyszłością, w której będzie żył wciąż na nowo, poprzez nieznanych mu, podobnych sobie śmiertelników, którzy przedłużą jego rzeczywistość aż po wieczny czas.

Zdawał sobie sprawę, że uczucia przenikającego jego całą istotę nie można jeszcze nazwać religijną wiarą, czyli niekwestionowaną wiarą w boskiego władcę czy też najwyższego planistę, który wyposaża człowieka w motywację i poczucie celu i który tłumaczy niewytłumaczalne. Było to raczej łatwiejsze do pojęcia, kiełkujące dopiero przekonanie, że jego pobyt na ziemi ma sens nie tylko dla niego, lecz także dla tych, z którymi jego los mniej lub bardziej był powiązany. Mówiąc krótko, znalazł się tutaj nie przez przypadek i dlatego nie można go usunąć niczym śmiecia, nie był zerem tańczącym w pustce aż po swój kres i ciemność.

Pamiętał, jak ojciec zacytował mu kiedyś straszne, chwytające za gardło słowa świętego Augustyna: „Ten, który nas stworzył bez naszej pomocy, nie zbawi nas bez naszej zgody". Randall stwierdził, z uczuciem zastarzałego żalu, że nie taka jest na razie jego wiara. Nie potrafił wyobrazić sobie tego, któremu miałby powierzyć swoje zbawienie. Nie potrafił także przyjąć za Księgą, że nie potrzeba ujrzeć, aby uwierzyć. On musiał najpierw ujrzeć i dzisiaj chyba właśnie… coś zobaczył.

Co to było? Nie umiał opisać, być może potrzebował na to czasu. Na razie wystarczyło mu odkrycie w sobie owego przeświadczenia, że istnieje plan, że człowiek ma cel. Budziło to w nim chęć działania, nadzieję, niemal pasję życia.

Ta podróż do nieznanej krainy wiary rozpoczęła się przed dwiema godzinami, kiedy wrócił do hotelu Amstel i swego apartamentu, którego jeszcze nawet dobrze nie obejrzał. Wciąż był wstrząśnięty przygodą na ulicy. W mieście, które wydawało się bezpieczne i zamieszkane przez otwartych i przyjaznych ludzi, napadło go dwóch opryszków, a jeden z nich był zamaskowany. Policja uznała to za drobne przestępstwo, zwyczajne usiłowanie kradzieży. Jednakże Randall wiedział, o co chodziło. W aktówce, którą kładł właśnie na wielkim, ozdobnym łożu, miał nie jakąś tam książkę, lecz, jak napisał Heine, Księgę zawierającą wschody i zachody słońca, obietnicę i jej spełnienie, śmierć i narodziny, cały ten dramat ludzkiego istnienia, mądrą i wielką jak świat Księgę nad Księgami.

A jednak, rozmyślał dalej, ta sama Księga ze słów Heinego stała się w oczach wielu czytelników rzeczą zużytą i nieświeżą, nieprzystającą do nowej epoki, bezużyteczną spuścizną, która powinna trafić do lamusa cywilizacji. I oto właściwie z dnia na dzień, niemalże dzięki przypadkowi, tchnięto w nią nowe życie, przywrócono młodość i Księga wraz ze swym Bohaterem znów nabrała znaczenia. Znów miała stać się, jak obiecali jej promotorzy, Księgą nad Księgami. Co więcej, zawierała teraz klucz, hasło – Słowo – które z pomocą nowego, Jakubowego wizerunku Jezusa miało przywrócić wiarę, a co za tym idzie, sprawiedliwość, dobro, miłość, jedność i wreszcie wieczystą nadzieję, która wkroczy w materialistyczny, nieprawy i cyniczny, mechaniczny świat, zmierzający coraz szybciej ku Armagedonowi.

Tamci dwaj na ulicy byli gotowi go zranić, a może i zabić, dla zdobycia tego hasła, dla zdobycia Słowa. Do tej chwili Randall jedynie powierzchownie zgadzał się z ostrzeżeniem, że oto włączył się do niebezpiecznej gry. Teraz nie potrzebował już następnej przestrogi, gdyż został całkowicie przekonany. Był już gotowy na wszystko.

Dotarł do hotelu, pałając pragnieniem przeczytania Słowa, postanowił jednak z tym zaczekać, aż się trochę uspokoi. Wszedł do dużego salonu, gdzie na marmurowym stoliku stały butelki, wysokie szklanki i kubełek z lodem. Stolik otaczały ciemnocytrynowe fotele i długa kanapa obita niebieskim pluszem.

Na tacy znalazł nieco zrzędliwy w tonie liścik od Darlene. Nie podobało jej się, że cały dzień spędziła sama, ale wycieczka była świetna, a teraz popłynęła w ostami wieczorny rejs ze świecami po kanałach, bo pokojówka powiedziała jej, że ten ostatni jest najbardziej romantyczny. Wróci około północy.