Выбрать главу

Randall obserwował przez chwilę, jak doktor bada ojca, po czym znużony zamknął oczy i próbował przypomnieć sobie odpowiednią modlitwę. Przyszło mu na myśl jedynie „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…", więcej nie pamiętał. Zaczął rozmyślać o wydarzeniach dnia, nieoczekiwanie wyobraził sobie fantastyczne piersi sekretarki Wandy, następnie wrócił myślami do poprzedniej nocy, kiedy to całował całkiem realne piersi Darlene, i w końcu, zawstydzony, odnalazł znów chwilę obecną i ojca. Przypomniał sobie ostatnie odwiedziny u rodziców przed ponad dwoma laty i jeszcze wcześniejsze, przed trzema.

Do tej pory przeszkadzało mu odczucie, które pojawiło się podczas tych dwóch wizyt: świadomość, że ojciec jest nim głęboko rozczarowany. Pastor był wyraźnie niezadowolony z rozbitego małżeństwa Randalla, jego stylu życia, cynicznego nastawienia i utraty wiary.

Wspomnienie ojcowskiego rozczarowania i dezaprobaty budziło w Randall u sprzeciw. Na jakiej podstawie ojciec właściwie go osądzał? Według kryteriów uznawanych przez społeczeństwo to ojciec właśnie poniósł porażkę, a on osiągnął sukces. No tak, pomyślał, ale z drugiej strony jest to jedynie sukces materialny. Wielebny oceniał syna według innych kryteriów, na podstawie których oceniał również siebie i w ogóle wszystkich, w tym świetle jego pierworodny miał wyraźne braki. Randall to rozumiał. Ojciec dysponował tym atrybutem człowieczeństwa, na którym jemu zbywało: wiarą. Pokładał wiarę w Słowie, a tym samym w człowieku i w celowości życia ludzkiego. Jego syn nie potrafił wierzyć tak ślepo.

Zgadza się, tato, pomyślał. Nie wierzę. I nie ufam niczemu.

Jak można w ogóle wierzyć w Dobrego Boga? Społeczeństwo przeżarte było niesprawiedliwością i hipokryzją, zepsute do cna. Ludzie w większości stali się bestiami napadającymi na innych, by przetrwać, lub ukrywającymi się z tego samego powodu. Nic z tego, co człowiek powymyślał na swój użytek, począwszy od mitu o jakimś niebiańskim alleluja w górze – piekła nie trzeba było wymyślać, istniało już bowiem na ziemi – a skończywszy na fałszywych opiekuńczych bogach, nie mogło zmienić ani obecnej rzeczywistości, ani przyszłej nicości, będącej końcem tych, którzy upodobnili się do dzikich zwierząt. Było dokładnie tak jak w żydowskim porzekadle, które usłyszał kiedyś od pewnego Żyda, swego klienta: Gdyby Bóg mieszkał na ziemi, ludzie powybijaliby mu szyby w oknach.

Niech to szlag, tato, nie widzisz tego?

Przestań się już z nim spierać – Randall omal nie pomyślał „z NIM" – przestań dyskutować z przeszłością.

Otworzył oczy. W ustach mu zaschło, oddychał ciężko i zaczął go boleć kręgosłup. Było mu niedobrze od zapachu lekarstw, środków dezynfekcyjnych i woni umierających ciał. Zmęczył go również wewnętrzny gniew i smutek, to, że nic nie robi i niczego zrobić nie może. Frustrowała go rola widza. Tutaj nie było czemu kibicować. Miał już dość.

Wstał z krzesła, chcąc powiedzieć lekarzowi, że wychodzi i będzie razem z innymi w poczekalni. Doktor Oppenheimer zajęty był jednak studiowaniem karty choroby pacjenta i w tym samym momencie wszedł technik z przenośną aparaturą do EKG.

Randall opuścił szpitalny pokój. Szedł, lekko utykając, bo krążenie nie wróciło jeszcze do zdrętwiałej nogi. Ominął młodego człowieka w białym kombinezonie, myjącego mopem podłogę, i dotarł korytarzem do poczekalni dla odwiedzających. Przed powrotem do świata pogrążonych w rozpaczy żywych przystanął, by zapalić swoją ulubioną wrzosową fajkę i nacieszyć się jej uspokajającym, narkotycznym działaniem. Zebrał się w sobie, by wejść do poczekalni, lecz w progu zatrzymał się ponownie.

W oświetlonym neonówkami pomieszczeniu, ożywionym zasłonami w wesołe wzory kwiatowe, wyposażonym w kanapę, wiklinowe fotele, telewizor i stół zarzucony starymi czasopismami, siedzieli tylko członkowie jego rodziny i przyjaciele ojca.

Clare, skulona w fotelu, kryła się za magazynem filmowym. Koło niej stał przy automacie telefonicznym i rozmawiał półgłosem ze swoją żoną kolega szkolny Randalla, wybrany przez wielebnego Randalla na swego następcę, pastor Tom Carey. Niedaleko od nich, przy stole, Ed Period Johnson i wujek Herman zajmowali się grą w remika.

Ed Period – czyli kropka – Johnson był najlepszym przyjacielem pastora Randalla. Przed laty założył lokalną gazetę, „Oak City Bugle", która wychodziła sześć razy w tygodniu i której w dalszym ciągu był wydawcą i redaktorem.

– Gazetę w małym miasteczku trzeba prowadzić tak – tłumaczył kiedyś Randallowi – żeby każdy z mieszkańców co najmniej dwa razy w roku znalazł w niej swoje nazwisko. Wówczas można się nie przejmować konkurencją znanych i snobistycznych dzienników z Chicago.

Johnson miał tak naprawdę na imię Lucas czy też Luther, Randal już nie pamiętał. Przed laty któryś z jego reporterów zaczął nazywać go Ed, a ponieważ chodziło o skrót od słowa editor, redaktor, ktoś gramatycznie przewrażliwiony dodał „kropkę". Johnson był zwalistym Szwedem o ospowatej twarzy i zadartym nosie i nikt go nigdy nie widział bez ciężkich, trójogniskowych okularów na nosie.

Naprzeciw niego, trzymając w ręce niezgrabny wachlarz kart, siedział wujek Herman, młodszy brat matki. Miał tępawe oblicze pulchnego cherubina i kojarzył się z beką tłuszczu. Randall pamiętał tylko jedną pracę, którą wujkowi Hermanowi udało się utrzymać na dłużej. Pracował przez jakiś czas w sklepie monopolowym w Gary w stanie Indiana. Kiedy go wyrzucili, zamieszkał w gościnnym pokoju w domu swej siostry. Randall był wówczas w szkole średniej, a wujek Herman mieszka tam do dziś.

Podlewał trawnik, mocował luźne dachówki, był chłopcem na posyłki, oglądaczem meczów w telewizji i zjadaczem domowego ciasta. Ojcu Randalla nigdy nie przeszkadzała jego obecność. Wujek Herman był dlań żywą ilustracją dobroczynności, której praktykowanie pastor zalecał w kazaniach. „Kto ma dwa płaszcze, niechaj podzieli się z tym, który nie ma żadnego, kto ma mięso, niechaj uczyni podobnie". Wielebny czynił więc podobnie, i amen.

Spojrzenie Randalla przeniosło się teraz na matkę. Przytulił ją wcześniej i usiłował pocieszać, lecz trwało to krótko, bo kazała mu iść do ojca. Teraz drzemała w rogu kanapy, uśpiona kropelkami na uspokojenie. Bez męża przy boku wydawała się dziwnie niekompletna. Miała dobrą, okrągłą twarz, niemal bez zmarszczek, choć dobiegała już siedemdziesiątki. Jej ciało, jakby bezkształtne, okryte było jak zwykle jedną z jej bawełnianych sukni w spłowiałym niebieskim kolorze, na nogach miała toporne buty korekcyjne, jakie nosiła od lat. Randall zawsze ją kochał i wciąż tak było, kochał to cierpliwe, łagodne, wyciszone stworzenie, któremu nie potrafiłby wyrządzić krzywdy. Sarah Randall, uwielbiana żona uwielbianego pastora, z pewnością cieszyła się w społeczności parafialnej poważaniem. A jednak swemu dorosłemu synowi nie jawiła się właściwie jako indywidualność, lecz tylko jako matka. Nie potrafił zobaczyć w niej osoby, która ma własne zdanie, pomysły, uprzedzenia. Z dzieciństwa pamiętał ją głównie jako kobietę, która słucha, jest echem swego męża i wykonuje niezbędne prace, zawsze musiała być na swoim miejscu. Niepojęty dla niej sukces syna i jego wielkomiejskie maniery nieodmiennie ją zdumiewały i konsternowały, lecz zarazem sprawiały wyraźną przyjemność. Jej miłość do syna była niezmienna, ślepa i pozbawiona wątpliwości.

Postanowił usiąść koło niej i zaczekać, aż się obudzi. Kiedy przechodził przez poczekalnię, znad czasopisma uniosła się głowa Clare.