Jego odpowiedź musiała nie do końca okazać się zadowalająca, gdyż kapłan głośno pociągnął nosem. Mimo to wzruszył ramionami i dał — jak miał nadzieję Marek — swe błogosławieństwo Rzymianom; jego machający kadzielnicą towarzysz co jakiś czas przyłączał się do recytowanej z monotonnym zaśpiewem modlitwy.
Błogosławieństwo wydawało się dla Videssańczyków koniecznym wstępem do dalszej znajomości. Kiedy kapłani wrócili na swoje miejsce przy pisarzach, naczelnik procesji wystąpił naprzód, by uścisnąć ręce Marka. Jego własne były pulchne, ozdobione pierścieniami i spocone; uśmiech na jego twarzy miał niewiele wspólnego z tym, co naprawdę czuł, lecz był jowialną maską, jaką każdy dobry polityk może założyć, kiedy tylko zechce. Trybun doskonale rozumiał tę minę, ponieważ sam miał taką.
Przy pomocy Tzimiskesa, przywołując całą swoją cierpliwość, Skaurus dowiedział się, że rzeczywiście stoi przed nim Rhadenos Vourtzes, hypasteos miasta Imbros — rządca mianowany przez Imperatora Videssosu. Imię samego Imperatora, jak wywnioskował Marek, brzmiało Mavrikios, z rodu Gavras. Rzymianin odniósł wrażenie, że Tzimiskes jest lojalny wobec Mavrikiosa i że podejrzewa, iż Vourtzes nie podziela jego lojalności.
Dlaczego, usiłował zapytać Marek, hypasteos nie przygotował swego miasta na przybycie Rzymian? Vourtzes, kiedy je zrozumiał, rozłożył z ubolewaniem ręce. Wieści o ich pojawieniu się nadeszły zaledwie dzień wcześniej. Poza tym trudno było w nie uwierzyć, ponieważ Vourtzes nie miał wcześniej żadnych meldunków o jakimkolwiek oddziale przekraczającym granice Videssos. I w końcu, hypasteos nie bardzo ufał słowom akrites, która to nazwa, jak się wydawało, odnosiła się zarówno do Mouzalona jak i Tzimiskesa.
Młody Proklos poczerwieniał z gniewu usłyszawszy to i położył rękę na rękojeści miecza. Lecz Vourtzes obdarzył żołnierza swoim uśmiechem i uspokoił go paroma zdaniami. W tym przypadku, jak się wydawało, mylił się; nieporozumienia wkrótce zostaną wyjaśnione.
Choć Marek nie lubił człowieka, który grał to przedstawienie, przecież musiał je podziwiać. Co do składanych obietnic, zobaczy, jak to będzie.
Gorgidas pociągnął trybuna za ramię. Szczupła twarz Greka była przeźroczysta z wyczerpania.
— Czy mają lekarzy? — zapytał naglącym tonem. — Potrzebuję pomocy dla naszych rannych, albo przynajmniej makowego soku, by złagodzić cierpienia tych, którzy i tak umrą, bez względu na to, co zrobimy.
— Możemy o to zapytać — rzekł Scaurus. Nie miał pojęcia, jak brzmią słowa, których musiał użyć, by powiedzieć to Vourtzesowi, lecz niekiedy słowa nie są konieczne. Gestem zwrócił uwagę hypasteosa, potem podprowadził go do noszy. Świta dostojnika podążyła za nim.
Na widok rannych legionistów, Vourtzes zdławił w sobie okrzyk przerażenia. Mimo otaczających go żołnierzy, pomyślał Marek, niewiele wiedział o wojnie.
Ku zaskoczeniu trybuna, szczupły kapłan, który błogosławił Rzymian, pochylił się nad noszami.
— A po co on tam? — rzekł z oburzeniem Gorgidas. — Chcę jeszcze jednego doktora, a nie zaklęć i pustych słów.
— Równie dobrze możesz pozwolić mu, by zrobił to, co zamierza — powiedział Gajusz Filipus. — Sekstusowi Minucjuszowi jest to obojętne.
Spojrzawszy na jęczącego legionistę, Marek pomyślał, że starszy centurion ma rację. Bandaż, jakim owinięto ranę od dzidy na brzuchu Minucjusza, przesiąknięty był ropą i krwią. Z gnilnego odoru Skaurus domyślał się, że jego jelita zostały rozerwane. Takie rany zawsze bywały śmiertelne.
Gorgidas musiał dojść do takich samych wniosków. Dotknął czoła Minucjusza i cmoknął.
— Na tej gorączce można by ugotować mięso. Cóż, zobaczmy, co ten szarlatan zrobi dla niego. Biedny bękart nie może nawet utrzymać w sobie wody, więc makowy sok też by mu nic nie dał. Przy tej czarnej żółci, którą rzyga, zostało mu najwyżej kilka bolesnych dni.
Ranny żołnierz zwrócił głowę w kierunku, z którego dochodził głos Greka. Był wielkim, potężnie zbudowanym mężczyzną, lecz jego rysy przybrały pełen lęku, oszołomiony wyraz, który Marek nauczył się rozpoznawać jako minę człowieka, który wie, że umrze.
Jeśli chodzi o videssańskiego kapłana, wszyscy Rzymianie oprócz Minucjusza mogliby zniknąć. Kapłan rozsunął cuchnące bandaże i wsparł ręce na rozerwanym brzuchu legionisty, po jednej z obu stron rany. Skaurus spodziewał się, że Minucjusz krzyknie pod wpływem nagłego ucisku, lecz legionista milczał. Zamiast tego przestał wić się w męce i legł na noszach bez ruchu. Jego powieki opadły.
— To już coś, w każdym razie — rzekł Marek. — On…
— Cicho! — przerwał mu Gorgidas. Obserwował twarz kapłana, widział malującą się na niej głęboką koncentrację.
— Uważaj, jak zwracasz się do trybuna — ostrzegł go Gajusz Filipus, lecz bez przekonania; nie mając swego miejsca w całym łańcuchu dowodzenia, Gorgidas cieszył się większą swobodą niż prosty żołnierz.
— W porządku — zaczął Skaurus. Potem przerwał z własnej woli, a jego ramiona pokryły się gęsią skórką. Doznał tego samego wrażenia wkraczania w nieznane, jakie czuł, kiedy jego ostrze zetknęło się z ostrzem Viridoviksa. Ta myśl kazała mu wysunąć miecz z pochwy. I rzeczywiście, druidyczne runy jarzyły się; nie tak oślepiająco jak wówczas, lecz łagodnym, żółtym światłem.
Kiedy myślał o tym później uznał, że ta magia musiała być słabsza od tej, która przeniosła ich do Videssos, i że on znalazł się bardziej na jej skraju niż w centrum. W każdym razie mógł wyczuć energię przechodzącą od kapłana do Minucjusza. Cichy gwizd Gajusza Filipusa powiedział mu, że starszy centurion również to spostrzegł.
— Potok zdrowia — szepnął Gorgidas. Mówił do siebie, lecz jego słowa lepiej nazywały to, co robił kapłan, niż wszystko, co mógł zaproponować Marek. Tak jak i nazywanie dziwnych tutejszych gwiazd — pomyślał — była to tylko etykietka do przyklejenia na niepojęte.
Videssańczyk cofnął ręce. Twarz miał bladą; spływały po niej krople potu, niknąc w brodzie. Minucjusz otworzył oczy. — Jestem głodny — odezwał się rzeczowym tonem.
Gorgidas rzucił się na niego, jak wilk na jagnię. Rozerwał bandaże, które kapłan rozsunął. To, co zobaczyli sprawiło, że oniemiał, a Skaurus i Gajusz Filipus zdusili jęk. Wielka blizna po lewej stronie pępka Minucjusza była biała i pomarszczona, jak gdyby znajdowała się tam od pięciu lat.
— Jestem głodny — powtórzył legionista.
— Och, zamknij się — rzekł Gorgidas. Był zły, nie na Minucjusza, lecz na świat. To, czego właśnie był świadkiem, rozbiło w puch jego racjonalne, cyniczne podejście, jakie próbował stosować do wszelkich zjawisk otaczającego go świata. Zwycięstwo magii tam, gdzie bez wątpienia zawiodły cała jego wiedza i największy wysiłek, pozostawiło go zmieszanym, wściekłym i pełnym nabożnej czci, do której nie chciał się przyznać nawet przed samym sobą.
Przebywał jednak z Rzymianami wystarczająco długo, by nauczyć się, że tym, co się liczy, jest wynik. Porwał kapłana za ramię i pociągnął go do drugiego śmiertelnie rannego żołnierza — ten miał ranę piersi i przebite płuco.
Videssańczyk nacisnął dłońmi pierś legionisty. I znowu Marek i jego towarzysze wyczuli leczniczy prąd przechodzący od kapłana do Rzymianina, lecz tym razem kontakt trwał o wiele dłużej, nim Videssańczyk w końcu się odsunął. Gdy to zrobił, żołnierz poruszył się i usiłował wstać. Kiedy Gorgidas zbadał jego ran?, okazało się, że jest taka sama, jak rana Minucjusza: straszliwa blizna, lecz najwyraźniej od dawna już zagojona. Gorgidas dreptał w miejscu w męce zawodu.