— Na Asklepiosa, muszę nauczyć się języka, żeby dowiedzieć się, jak on to robi! — Wyglądał, jak gdyby chciał wydusić odpowiedź z kapłana; nawet rozpalonym żelazem, jeśli będzie musiał.
Zamiast tego chwycił Videssańczyka i powlókł go do kolejnego rannego legionisty. Tym razem kapłan próbował się cofnąć. — On umiera, draniu! — krzyknął. Zawołał w swej ojczystej grece, lecz kiedy wskazał na żołnierza, kapłan musiał go zrozumieć.
Westchnął, wzruszył ramionami i pochylił się. Kiedy wepchnął ręce pod bandaże Rzymianina, zaczął dygotać, jak gdyby w ataku malarii. Marek doznał wrażenia, że zaczyna się uzdrawiająca magia, lecz nim zdołał się upewnić, kapłan przewrócił się i zemdlał.
— Och, zaraza! — zaskowyczał Gorgidas. Pobiegł po drugiego mężczyznę ubranego w niebieskie szaty i, nie zważając na jego protesty, zaciągnął go do rannych żołnierzy. Ten kapłan tylko wzruszył ramionami i z ubolewaniem rozłożył ręce. W końcu Gorgidas zrozumiał, że ten nie jest uzdrowicielem. Zaklął i cofnął nogę, jakby mając zamiar kopniakiem zbudzić nieprzytomnego kapłana.
Gajusz Filipus pochwycił go.
— Straciłeś rozum? Uzdrowił dwóch, o których nigdy nie pomyślałbyś, że są do uratowania. Bądź wdzięczny za to, co masz i spójrz też na tego nieszczęśnika. Tyle zostało w nim sił, co wina w pustym dzbanie.
— Dwóch? — Gorgidas próbował bez powodzenia wyswobodzić się z żelaznego uścisku weterana. — Chcę, żeby uzdrowił ich wszystkich!
— Ja też chcę — rzekł Gajusz Filipus. — Ja też. To dobrzy chłopcy i zasługują na coś lepszego, niż to paskudne umieranie, które sobie sprawili. Zabijesz tego kapłana, jeśli będziesz naciskał go dalej, a wówczas w ogóle nie będzie mógł się nimi zająć. A jeśli wypocznie, może wróci tutaj jutro.
— Niektórzy umrą do tego czasu — odpowiedział Gorgidas, lecz już mniej zapalczywie; starszy centurion, jak zwykle, okazał zdrowy rozsądek, który musiał zwyciężyć.
Gajusz Filipus odszedł nadzorować rozbijanie obozu na noc. Marek i Gorgidas pozostali przy kapłanie, dopóki parę minut później nie ocknął się i niepewnie powstał na nogi.
Trybun skłonił się przed nim niżej niż przed Vourtzesem. Było to aż nadto stosowne. Jak dotąd, kapłan zrobił dla Rzymian więcej niż Vourtzes.
Tego dnia wieczorem Skaurus zebrał niektórych ze swoich oficerów, by przedyskutować to, co legioniści powinni robić dalej. Po namyśle, do Gajusza Filipusa, Kwintusa Glabrio, Juniusza Blisusa i Adiatuna Iberyjczyka dołączył też Gorgidasa. Kiedy do namiotu wszedł Viridoviks, nie przepędził go — chciał mieć tyle rozmaitych punktów widzenia, ile tylko było możliwe.
W Galii, mając za sobą całą potęgę Rzymu, podjąłby decyzję sam, a potem przekazał ją swoim ludziom. Zastanawiał się, czy nie osłabi swego autorytetu, omawiając teraz sprawy z nimi. Nie, zdecydował — ta sytuacja zbyt daleko odbiegała od zwykłej, wojskowej rutyny, by można było potraktować ją normalnie. Rzymianie byli republikanami; bardziej liczyło się głosowanie niż sam dowódca.
Blisus od razu przeszedł do rzeczy.
— Nie podoba mi się, panie, naprawdę nie podoba, że mamy nająć się barbarzyńskiemu królowi. Kim my jesteśmy, jakimiś Fartami?
Gajusz Filipus pomrukiem wyraził swoje poparcie. To samo uczynił Viridoviks; dla niego nawet Rzymianie zbyt ślepo słuchali swych przywódców. On i starszy centurion spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. Żaden z nich nie wydawał się zadowolony, że myśli podobnie jak drugi. Marek uśmiechnął się.
— Czy zauważyliście, w jaki sposób patrzył na nas ten miejscowy dostojnik? — wtrącił Kwintus Glabrio. — Dla niego my jesteśmy barbarzyńcami.
— Też to zauważyłem — powiedział Skaurus. — Nie spodobało mi się to.
— Mogą mieć rację. — To był Gorgidas. — Sekstus Minucjusz też by wam to powiedział. Widziałem go przed jego namiotem, siedzącego i cerującego tunikę. Kimkolwiek są ci Videssańczycy, wiedzą rzeczy, o których my nie mamy pojęcia.
— Zauważyliśmy to już z Gajuszem Filipusem — powiedział Marek i w paru słowach opisał strzemiona oraz podkowy wierzchowca Tzimiskesa. Glabrio skinął głową; on spostrzegł to również. Tak samo Viridoviks, który. zwracał szczególną uwagę na wszystko, co miało jakikolwiek związek z wojną. Blisus i Adiatun wyglądali na zaskoczonych.
— Oczywiście, zupełnie innym problemem jest to, co się z nami stanie, jeśli nie dołączymy do Videssańczyków — rzekł Glabrio.
Młodszy centurion ma szczególny dar trafiania w samo sedno rzeczy — pomyślał Skaurus.
— Nie moglibyśmy pozostać pod bronią; nie tutaj, w samym sercu ich kraju — rzekł Gajusz Filipus, niechętnie kiwając głową. — Jestem za stary, by mogło mnie cieszyć życie rozbójnika, a najwyżej na to moglibyśmy mieć nadzieję, próbując pozostać tutaj samodzielnymi. Jest nas zbyt mało, by podbić ten kraj.
— A jeśli złożymy broń, mogą załatwić się z nami po trochu, zrobić z nas niewolników, czy to, co zwykle robią z obcych — rzekł Marek. — Razem mamy siłę, ale osobno — żadnej.
Od czasu spotkania z Tzimiskesem próbował znaleźć lepsze rozwiązanie niż służba zaciężna, ale nie udało mu się. Miał nadzieję, że inni dostrzegą coś, co jemu umknęło, jednak wybór służby najemnej wydawał się teraz nieunikniony.
— Mamy szczęście, że najmują żołnierzy — powiedział Adiatun. — W przeciwnym razie mielibyśmy ich już na karku. — Jako obcokrajowiec służący w wojskach sprzymierzonych, praktycznie był najemnikiem; przed zwolnieniem ze służby nie uzyskałby obywatelstwa rzymskiego. Nie wydawał się zbytnio zaniepokojony perspektywą otrzymania zamiast tego statusu Videssańczyka.
— Wszystkie te założenia przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie, jeśli dowiemy się, gdzie leży Rzym — powiedział Gajusz Filipus. Wszyscy skinęli głowami, lecz z tak nikłą nadzieją i ożywieniem, że jeszcze kilka dni wcześniej Skaurus uznałby to za niemożliwe. Widok obcych gwiazd, noc po nocy pojawiających się na niebie, przypominał mu boleśnie o tym, jak daleko od domu znaleźli się legioniści. Uzdrawiająca magia videssańskiego kapłana wstrząsnęła nim jeszcze bardziej; tak jak Gorgidas, trybun wiedział, że żaden Grek ani Rzymianin nie zdołałby jej dorównać.
Ostatni z namiotu Skaurusa wychodził Gajusz Filipus. Oddał trybunowi salut prosto z placu ćwiczeń.
— Najlepiej zrobisz, przyzwyczajając się do tego — powiedział i zachichotał na widok oszołomienia, jakie pojawiło się na twarzy Marka. — Ostatecznie, ty jesteś teraz Cezarem.
Zaskoczony Marek wybuchnął śmiechem, lecz gdy wpełzł do swego śpiwora uświadomił sobie, że starszy centurion miał rację. W rzeczy samej, Gajusz Filipus określił to właściwie. Nawet Cezar nigdy nie rozkazywał wszystkim Rzymianom, jacy żyli na świecie. Ta myśl była wystarczająco przygnębiająca, by nie dać mu zasnąć przez pół nocy.
Rynek poza murami Imbros założono w przeciągu paru następnych dni. Jakość towarów i produktów, jakie oferowała miejscowa ludność, była wysoka, ceny zaś umiarkowane. To sprawiło, że Marek odetchnął z ulgą, bowiem przed wyruszeniem w ostatnią, nieszczęsną misję, jego ludzie znaczną część swego majątku pozostawili u bankierów legionu.
Z drugiej strony, Rzymianie nie byli jeszcze oficjalnie na służbie Videssos. Vourtzes oświadczył, że załatwi to najszybciej, jak tylko będzie mógł. Wysłał posłańca na południe, do stolicy, z wiadomością o ich przybyciu. Skaurus zauważył, że Proklos Mouzalon zniknął mniej więcej w tym samym czasie. Roztropnie nie wspominał o tym Tzimiskesowi, który ku niezadowoleniu Vourtzesa pozostał z Rzymianami jako nieoficjalny łącznik. Frakcja przeciwko frakcji…