Выбрать главу

Misja Mouzalona musiała zakończyć się powodzeniem, bowiem imperialny pełnomocnik, który przybył do Imbros dziesięć dni później, by dokonać inspekcji dziwnych oddziałów, nie był człowiekiem, który uradowałby serce Vourtzesa. Nie był biurokratą, lecz doświadczonym wojownikiem, którego rzeczowa fachowość i niecierpliwość, przy jednoczesnej pogardzie dla jakiejkolwiek etykiety, przypominały Markowi Gajusza Filipusa.

Pełnomocnik, który nazywał się Nephon Khoumnos, przeszedł przez czasowy obóz, który Rzymianie rozbili przed murami Imbros. Nie miał innych słów oprócz podziwu dla wspaniałego porządku, schludności i wyraźnej dbałości o sprawy higieny. Kiedy skończył inspekcję, rzekł do Marka:

— Piekło z lodu, człowieku, skąd wyście się wzięli? Na żołnierskim fachu znacie się może nawet lepiej od nas. Jesteście ludem, którego nigdy przedtem nie widzieliśmy i wygląda na to, że zjawiliście się w środku Imperium nie przekraczając jego granic Jak to się stało?

Skaurus i jego oficerowie spędzali każdą wolną chwilę ucząc się videssańskiego — od Tzimiskesa, pisarzy Vourtzesa i kapłanów, którzy wydawali się zaskoczeni z jednej strony tym, że trybun chce się nauczyć czytać, z drugiej zaś, że tak szybko nauczył się pisanego języka. Po opanowaniu tak rzymskiego, jak i greckiego alfabetu, jeszcze jedno pismo nie było dlań niczym strasznym. O wiele większe trudności miał z rozmową. Mimo wszystko, zaczynał już rozumieć.

Miał jednak niewielką nadzieję, że zdoła wytłumaczyć, w jaki sposób znalazł się tutaj, a jeszcze mniejszą, że pełnomocnik mu uwierzy. Jednak polubił Khoumnosa i nie chciał go okłamywać. Przy pomocy Tzimiskesa wyjaśnił to najlepiej jak potrafił i czekał, by na twarzy oficera pojawił się wyraz niedowierzania.

Wcale się nie pojawił. Khoumnos pociągnął za znak słońca na swojej piersi.

— Phos! — mruknął, wymawiając imię boga swego ludu. — To wielka magia, przyjacielu Rzymianinie; musicie być narodem potężnych czarodziei.

Zaskoczony, że nie został wyśmiany, Marek musiał zaprzeczyć. Khoumnos mrugnął do niego konspiracyjnie.

— Zatem niech to zostanie twoją tajemnicą. Ten tłusty próżniak Vourtzes potraktuje cię lepiej, jeśli będzie myślał, że możesz zmienić go w żabę, gdyby stanął ci na drodze.

— Myślę, obcy przybyszu-mówił dalej-że w Gwardii Imperatora mogłoby znaleźć się miejsce dla takich jak wy. Może zdołacie nauczyć Halogajczyków — tak nazywali się jasnowłosi mieszkańcy północy, z których składała się gwardia honorowa Vourtzesa i, najwyraźniej, również znaczna część Gwardii Imperatora — że żołnierka polega na czymś więcej niż tylko na dzikiej szarży na wszystko, co ci się nie spodobało. I powiem ci wprost: z uwagi na tych przeklętych Yezda — oby Skotos porwał ich do piekła! — wysysających krew z naszych zachodnich prowincji, naprawdę potrzebujemy ludzi.

Khoumnos uniósł wzrok, spoglądając na północ. Gromadziły się tam brudnoszare chmury, zwiastuny nadchodzących zimowych burz. Potarł szczękę.

— Czy odpowiadałoby wam poczekać do wiosny, nim przybędziecie do miasta? — zapytał Marka. Lekki nacisk położony na słowie „miasto” dał Skaurusowi do zrozumienia, że miał na myśli samą stolicę Videssos. — To da nam czas, by w pełni przygotować się na wasze przyjęcie…

Czas, by przygotować podłoże polityczne, zrozumiał go Marek. Propozycja Khoumnosa odpowiadała mu i powiedział to. Spokojna zima w Imbros pozwoliłaby jego ludziom odzyskać pełnię sił i sprawności oraz nauczyć się miejscowych zwyczajów i języka bez presji, której musieliby stawić czoło w stolicy. Rozstali się z Khoumnosem w najlepszych stosunkach.

Rhadenos Vourtzes, jak zauważył Marek, przez kilka następnych dni był niezwykle uprzejmy i pomocny. Był też dość niespokojny i przebywając z Rzymianami bez przerwy oglądał się przez ramię. Skaurus jeszcze bardziej polubił Nephona Khoumnosa.

Jesienne deszcze zaczęły się zaledwie kilka dni po zebraniu z pól ostatnich zbiorów. Z północy nadciągała z łoskotem jedna burza za drugą, zrywając ostatnie liście z drzew, zmieniając każdą drogę i ścieżkę w nieprzebyte koryto błota i wydobywając na światło dzienne wszystkie niedoróbki pospiesznej stolarki Rzymian. Legioniści przeklinali, ociekali wodą i przybijali łaty. Szorowali zbroje, narzędzia i broń, usuwając z nich nieustannie pojawiającą się na nowo rdzę.

Kiedy nadeszły prawdziwe chłody, błotnista ziemia zamarzła na kamień, po to tylko, by zostać pokrytą kobiercem śniegu tworzącego zaspy, w których człowiek mógł zapaść się z głową. Marek zaczynał rozumieć, dlaczego w klimacie takim jak ten, togi przywdziewano na uroczystości, a spodnie noszono na co dzień. Sam zaczął je nosić.

Przy tak mroźnej pogodzie musztra stała się czymś upragnionym, pozwalając rozgrzać zmarznięte kości, i nikt jej nie unikał. Rzymianie ćwiczyli, kiedy tylko mogli. Gajusz Filipus nie pozwalał im odetchnąć. Z wyjątkiem najgwałtowniejszych zamieci, każdego tygodnia odbywali dwudziestomilowe marsze. Starszy centurion należał do najstarszych legionistów, lecz przedzierał się przez śnieg jak młodzieniec.

Pilnował też, by Rzymianie mieli zajęcie w obozie. Gdy tylko nauczył się videssańskiego na tyle, by móc otrzymać to, czego potrzebował, nakłonił miejscowych, by zrobili podwójnie obciążone wiklinowe tarcze i drewniane miecze ćwiczebne dla legionistów. Ustawił manekiny, na których nieustannie ćwiczyli pchnięcia. Starając się podtrzymać w swoich ludziach ochotę do ćwiczeń i zainteresowania, odkomenderował nawet Adiatuna, by nauczył ich podstawowych zagadnień procarstwa.

Jedynym tradycyjnym ćwiczeniem legionistów, od którego ich zwolnił, było pływanie. Nawet on, przy całej swej twardości, wzdragał się poddać swoich ludzi zetknięciu z lodowatą wodą w zamarzniętych potokach i stawach.

Legioniści walczyli w pozorowanych potyczkach, używając drewnianych mieczy i dzid z zawiniętymi ostrzami. Początkowo występowali jedynie przeciwko sobie. Później mierzyli się z Halogajczykami, którzy w liczbie około dwustu ludzi tworzyli zwykły garnizon Imbros.

Wysocy mieszkańcy pomocy byli zręcznymi żołnierzami, czego należało się spodziewać po ich fachu najemników. Lecz, tak jak Galowie, walczyli pojedynczo lub klanami, nie zaś w zdyscyplinowanych szeregach. Jeśli pierwszym szturmem zdołali przerwać linię Rzymian, nic ich nie mogło powstrzymać, lecz o wiele częściej duże tarcze legionistów i kłujące oszczepy powstrzymywały ich do chwili, aż się zmęczyli i Rzymianie mogli przeprowadzić atak.

Podczas ćwiczeń Marek uważał, by nigdy nie skrzyżować miecza z Viridoviksem w obawie, by oni oraz wszyscy wokół nie zostali znowu gdzieś przeniesieni przez czary zaklęte w mieczach. Jego własny oręż wydawał się absolutnie zwyczajną bronią, kiedy ćwiczył ze swoimi towarzyszami legionistami. Lecz kiedy walczył przeciwko żołnierzom z garnizonu, zostawiał za sobą taką ścieżkę potrzaskanych tarcz i porozrywanych kolczug, że zdobył sobie opinię człowieka o nadludzkiej sile. To samo, jak zauważył, mówiono o Viridoviksie.

Dowódcą garnizonu był jednooki olbrzym, na którego wołano Skapti, syn Modolfa. Halogajczyk nie był młody, lecz włosy miał tak jasne, że trudno było stwierdzić, czy srebro przeziera przez złoto. Zachowywał się dość przyjacielsko, jak każdy wojownik z krwi i kości zainteresowany sposobem walki przybyszów, ale zawsze udawało mu się zdenerwować Skaurusa. Ze swoimi długimi, ponurymi rysami twarzy, burkliwym głosem i umysłem skoncentrowanym jedynie na sztuce walki, aż za bardzo przypominał Rzymianinowi wilka.